Nie ma wolności bez ryzyka. Gdy się pragnie wolności bez ryzyka, otrzymuje się właśnie to, co mamy teraz.
Histeryczna reakcja mainstreamu III RP na marsz w obronie demokracji i wolności mediów pokazuje nam kilka rzeczy, po części oczywistych. Po pierwsze, oni autentycznie boją się wszelkich przejawów protestu społeczno-politycznego. Po drugie, opozycja jest stałym obiektem ataków niezależnie od tego, co zrobi, lub nie zrobi. Po trzecie, oni wiedzą, że nie mogą oddać władzy, że te wybory były skręcone, a skoro były skręcone, to władzy nie mogą oddać tym bardziej. I po czwarte – w związku z powyższym, samoograniczanie się opozycji pozbawione jest sensu.
Proszę tylko spojrzeć. PiS zapowiada legalną demonstrację, rzecz w demokracji najzupełniej normalną, szczególnie w kontekście licznych nieprawidłowości wyborczych, a w tych jakby piorun strzelił. „Wyborcza” na swoim portalu wylicza potępiająco ilu dziennikarzy i biskupów poparło marsz, „Polityka” smaruje wyjątkowo, nawet jak na standardy medialne obecnego rządowego agit-propu, świńską okładkę z Kaczyńskim ucharakteryzowanym na Jaruzela i ogłaszającym „stan wojenki”, zaś wszyscy razem wprost nie posiadają się z oburzenia, że PiS „zawłaszcza” rocznicę stanu wojennego i w związku z tym teraz to już na pewno „podpali Polskę”. I jakoś nikomu się nie kłóci, że tenże Jaruzelski do którego przyrównują lidera partii opozycyjnej został niedawno pochowany z pełnymi honorami na Powązkach, że za rządów PiS Platforma zrobiła swój „błękitny marsz” pod hasłem „dość Kaczorów, chcemy wyborów”, a sami dziennikarze reżimowi licznie defilowali u boku Komorowskiego w marszu z czekoladowym „możełem”.
Z drugiej strony mamy zapewnienia o pokojowym przebiegu manifestacji, że ma to być „marsz róż”, żaden tam polski Majdan... Na nic zdało się gorączkowe odcinanie od „awanturników” z PKW i trwające nieprzerwanie od 20 listopada imputowanie im agenturalności, oszołomstwa, szkodnictwa politycznego, podatności na prowokacje... Wszystko po to, by zaprezentować się na ich tle jako siła umiarkowana, obliczalna i rozsądna. Potwierdza się wspomniana wyżej zasada, że PiS będzie atakowany za samo istnienie, niezależnie od tego jak bardzo będzie się starał ułagodzić swój wizerunek w pogoni za mitycznym centrowym wyborcą, który ma zapewnić mu upragnione zwycięstwo.
Czy tylko ja mam poczucie rozmijania się z rzeczywistością na wielu poziomach? Do czego zdolna jest ta władza wiemy co najmniej od 2010 roku i zamachu w Smoleńsku. Jeżeli najwyższe władze były w stanie spiskować przeciw głowie własnego państwa z wrogim nam mocarstwem, a następnie oddały temuż mocarstwu śledztwo; jeżeli na widok społecznego przebudzenia po tragedii rozpętały socjotechniczną operację podzielenia Polaków na dwa wrogie obozy – począwszy od sprzeciwu wobec wawelskiego pochówku, a skończywszy na „akcji Krzyż”; skoro z wyborów na wybory rośnie liczba przesłanek, że są coraz bezczelniej fałszowane, to oznacza, iż demokracja w naszym kraju nie jest „zagrożona”, tylko jej po prostu nie ma. A skoro ustrój, konstytucja i formalnie obowiązujące procedury są jedynie fasadą, to kwestią czasu pozostaje, kiedy rozzuchwalona władza sięgnie po środki bardziej radykalne niż medialne ataki i punktowe uderzenia „seryjnego samobójcy”. Temu służyć mają ustawy o stanach wyjątkowych oraz „bratniej pomocy”. Póki co, reżim po drastyczne metody nie sięga jedynie dlatego, że nie jest to konieczne.
Tego stanu rzeczy działaniami demokratyczno-parlamentarnymi się nie zmieni. I tu właśnie mam pretensję zarówno do głównej partii opozycyjnej, jak i do sprzyjających jej ośrodków medialnych. Z jednej strony słyszymy krzyk o sfałszowanych wyborach, z drugiej natomiast proponuje się nam kompletnie nieadekwatne reakcje bez żadnej czytelnej strategii. Inicjatywy ustawodawcze, nawet tak niewinne jak przeźroczyste urny, zostały odrzucone, zatem aktywność sejmowa siłą rzeczy staje się pasmem pustych gestów. Na interwencję organów europejskich nie ma co liczyć, co pokazało fiasko niedawnej akcji PiS-u i jego frakcji w PE – ten rząd jest dla kierujących Unią Niemiec zbyt wygodny, by w jakikolwiek sposób wspomagać opozycję. Na drodze wyborczej również niczego się nie osiągnie, o czym przekonujemy się konsekwentnie od lat. Grzeczny protest uliczny przejdzie sobie Warszawą w akompaniamencie prewencyjnego jazgotu reżimowych mediodajni, ludzie posłuchają tysięcznego już zapewnienia o rychłym zwycięstwie, byleby jeszcze ten jeden raz się zmobilizować i dopilnować wyborów, po czym się rozejdą do domów.
Kiedyś mawiało się, że robotnicy gdy protestują, grzmią twardo: „żądamy chleba”, zaś inteligencja skomli przymilnie: „prosimy o pieczywko”. Jeśli wciąż będziemy o to „pieczywko” się dopraszać, zatroskani by nie dać przeciwnikom pretekstu do ataku, to któregoś dnia okaże się, że stoimy na baczność trzymając „ruki po szwam” - bo do tego wszak ten cały aksamitny zamordyzm zmierza. Nie ma wolności bez ryzyka. Gdy się pragnie wolności bez ryzyka, otrzymuje się właśnie to, co mamy teraz.
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 50 (12-18.12.2014)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz