…czyli jak wspomóc globalne ocieplenie.
I. Wstępna podbudowa historyczno – cywilizacyjna.
Jak powszechnie wiadomo, aura naszej planety podlega cyklicznym fluktuacjom – u zarania polskiej państwowości nasi praprzodkowie raczyli się brzoskwiniami, zaś klimatyczne uwarunkowania sprzyjające uprawie winorośli wydatnie przyczyniły się do powodzenia wielkiego duchowo – cywilizacyjnego eksperymentu, jakim było zaimplantowanie na pogańskim gruncie chrześcijaństwa. W chwili obecnej, po zapaści „małego zlodowacenia”, zbliżamy się drobnymi kroczkami do osiągnięcia ówczesnego klimatycznego optimum. Niestety, antycywilizacyjne ruchy tzw. „ekologów” pragną za wszelką cenę powstrzymać te, jakże pożyteczne, tendencje. Uważam, że należy dać im odpór – nawet za cenę chwilowych, osobistych niedyspozycji. Co więcej – każdy z nas może to zrobić we własnym indywidualnym zakresie, wspomagając uwalnianie do atmosfery wielce pożytecznych gazów cieplarnianych ( w przypadku podanego niżej anty - przepisu, będzie chodziło głównie o metan).
II. Przestroga.
Tu lojalna przestroga – dalsze części niniejszej notki (zarówno sam anty – przepis, jak i towarzyszące mu didaskalia) stanowczo nie są na każdy gust i nie na każdy żołądek. Co więcej, śmiem twierdzić, iż absolutnie nie spełniają wymagań co do zachowania kryteriów „dobrego smaku” (i to w każdym rozumieniu tego pojęcia). Jeżeli ktoś zdecyduje się czytać dalej, czyni to wyłącznie na własną odpowiedzialność. Jeżeli zaś zdecyduje się upichcić poniższą potrawę i zaserwować ją swym bliskim, przyjaciołom lub wrogom (szczególnie polecam raczenie nią tych ostatnich, zwłaszcza gdy cierpią na chroniczny ekologizm) – robi to na odpowiedzialność własną, tudzież ich przewodów pokarmowych.
III Anty – przepis.
Ostrzeżeni? Żeby nie było, że nie mówiłem.
No to jedziemy.
1). Tortury wstępne.
Bierzemy makaron, jaki nam się nawinie (ok. połowy standardowej paczki) i wpieprzamy go do gara wrzącej, osolonej wody. Patrząc na jego męki, czujemy pierwsze wezbranie faszystowskiego ciepła, które zazwyczaj zalewa nasze czarnosecinne serca na widok lustracyjnych kaźni zadawanych szlachetnym autorytetom. Ale na tym nie poprzestajemy. Bierzemy następnie jakieś 30 – 40 dag pieczarek i ciachamy je w kosteczkę razem z ogonkami (ach, te freudowskie skojarzenia, właściwe zakompleksionym, zaściankowym oszołomom). Pieczarki można by przedtem wymyć i obrać, ale w sumie, po co – sprokurowane im cierpienia oczyszczą je z wszelkiego g…a. Następnie, zgodnie z inkwizycyjnymi ciągotami do „rozpalania stosów” bezdusznie wrypujemy pociachanych pieczarczyków na patelnię i podsmażamy. Niech cierpią jak Piekarski na mękach. To jednak zaledwie początek naszego prawicowego sadyzmu. Chwytamy oto 1-2 niewinne główki cebuli i szatkujemy je bez opamiętania na wzór skompromitowanych wzorców wstecznika Sienkiewicza („bigosowanie”). I je też, dawaj, na patelnię. Jak prawica ma rozpalać stosy to na całego, tym bardziej, że w międzyczasie… rozgrzewamy piekarnik i szykujemy naczynie żaroodporne, z całym psychicznym okrucieństwem „okazowując” narzędzia kolejnych tortur swym składnikowo – kulinarnym ofiarom.
2). Sos czosnkowy.
Haniebna orgia sadyzmu nabiera w tym momencie rumieńców, albowiem, gwoli potwierdzenia stereotypów jakże trafnie definiujących to, co wysysamy z mlekiem matki, sięgamy po… główkę czosnku. Czosnek obieramy z premedytacją. Ząbek po ząbku. Następnie, przy pomocy ręcznej wyciskarki, wytłaczamy obrane ząbki do tego, co mamy pod ręką (ja używam słoiczka po dżemie), imaginując sobie przed oczyma duszy przyszłe męki piekielne J.T. Grossa. Wrzucamy do środka w proporcjach fifty – fifty śmietanę i majonez (koniecznie tłuste – myślą przewodnią tej potrawy jest bowiem maksymalne zaszkodzenie zdrowiu własnemu i bliźnich, a przez to wspomożenie wyziębionego klimatu). Doprawiamy szczyptą pieprzu, soli, cukru (można śmiało sypać więcej niż szczyptę, jak komu wola) i mieszamy. Po wymieszaniu odstawiamy, aż nasz zajzajerowaty sosik się przegryzie. (tu uwaga: przedstawiłem wersję hardcore sosu czosnkowego; dla wersji soft polecałbym raczej pół główki czosnku – moja luba jakoś dziwnie mnie unika po wersji hard;)).
3). Sos pomidorowy.
W sezonie – ze świeżych pomidorów, poza sezonem – z przecieru. Z reguły mi się nie chce i zadowalam się chamskim keczupem – ale i ten (to moja słabość) konformistycznie przyprawiam ziołami prowansalskimi, na znak poczuwania się do kulinarnej spuścizny Europy ;)
4). Warstwy.
No, dobra… popatrzmy na przyszłe warstwy naszej potrawy – makaron ugotowany jak, nie przymierzając, Wielgus przed ingresem (nazwę tę warstwę „konfidencką”), pieczarki i cebulka podsmażone tak, że ani kwikną, Grossik… tfu, sosik się przegryza…
Bierzemy zatem jakieś pół kilo żółtego sera (takiego prostego, z najbliższego spożywczaka) i, aby nie pozostawić wątpliwości, że nasze rasistowskie mózgownice nienawidzą również Azjatów, kompulsywnie, z obsesyjną skrupulatnością krajamy żółty serek w plasterki (to będzie „warstwa azjatycka” – poza kolorkiem, spora część z nich genetycznie nie trawi mleka i pochodnych). Następnie, wydobywamy z czeluści naszej wielce reakcyjnej lodówki jak najtańszą, najtłustszą i możliwie najobrzydliwszą półkilową pakę mielonej świniny (tj. taką, którą sporządzono ze wszystkiego, co ze świni zostało, prócz mięsa – do nabycia w najbliższym markecie) i na pohybel wyznawcom Proroka glajszachtujemy rzeczoną świninę z podsmażonymi uprzednio pieczarkami i cebulką, podsypując vegetą, granulowanym czosnkiem i pieprzem, aż nabiorą należycie odrażającego wyglądu. I, proszę - już mamy farsz (nazwę go „pohańcem”).
W tym momencie dusze nasze winno ogarnąć zimne wyrachowanie. I z tym mroźnym powiewem w sercach bierzemy w swe nieugięte dłonie naczynie żaroodporne, smarujemy jego dno jakimś tłustym świństwem (np. ”miazmatami IV RP”) następnie zaś kładziemy warstwy, w myśl maksymy wygłoszonej przez Dustina Hoffmana w filmie „Przypadkowy bohater” – „życie to gówno, warstwa na warstwie”.
A zatem: warstwa ugotowanego Wielgusa (konfidencki makaron), splasterkowana „warstwa azjatycka” (przesypać szczyptą ziół prowansalskich), warstwa farszu (pohańca), warstwa Azjatów (znów przesypać ziołami), warstwa Wielgusa, warstwa Azjatów (przesypać), warstwa „pohańca”, warstwa Azjatów (posypać - wyjaśniałem już, dlaczego). Czemu nadreprezentacja „warstwy azjatyckiej”, zapytacie – primo, bo jest ich dużo, secundo – bo lubię stopiony żółty serek.
I, tak, doskonale wiem, iż jest to „podłość”.
Nakrywamy naczynie.
5). Pochwała obżarstwa.
Piekarnik jest już rozgrzany i dopomina się żeru, niczym pradawny Moloch. Wkładamy zatem w jego usta wypełnione po brzegi naczynie żaroodporne… czekamy ok. czterdziestu minut… wyjmujemy… dzielimy… ach, cóż za obrzydliwość… zalewamy aromatyczne porcje sosami… … żremy… … i jeszcze żremy…coś się odbija, ale nic to… bo przeżuwamy…zapijamy…
…opadamy w błogim poczuciu spełnienia na wszelkie dostępne miejsca spoczynku…organizm w tym czasie nie próżnuje… przetwarza…i zaczyna… wydalać… gargantuiczne ilości metanu.
Ekologiści winią ponoć stada krów wypasane na użytek hamburgerowych koncernów za zatruwanie środowiska metanem, który ma się przyczyniać do efektu cieplarnianego. KOCHAM TE KROWY! Śmiem twierdzić, że żrąc, każdy na własny użytek, opisaną wyżej potrawę, wspomożemy ich przewody pokarmowe w nader zacnym wysiłku, by choć nieco ocieplić klimat, który ponad tysiąc lat temu tak dopomógł powstaniu naszego Państwa.
Ekologistom na pohybel!
Gadający Grzyb
P.S. Dlaczego w ogóle zapodałem ten przepis?
Gdyż moje serce przeżarte jest nienawiścią ;)
A tak naprawdę, to dzięki za inspirację:
Mark D http://www.niepoprawni.pl/content/zeberka-w-piwie-i-porze
jico http://www.niepoprawni.pl/content/scampis-lail
Pierwotna publikacja 17.01.2009 http://www.niepoprawni.pl/blog/287/anty-%E2%80%93-przepis%E2%80%A6
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz