Czyli pożegnanie z francuską europrezydencją.
I. Na początek.
Wierzcie lub nie wierzcie, ale całkiem niedawno był moment, w którym strupieszałe salony europarnasiarzy zawyły w tłumionej zgrozie niczym zgraje zombich na widok rocket launchera (pamiętacie pierwszego „Quake’a”?).
- … to prawda, nasz stary Jacques od pewnego czasu zwykł był zapiekać się w, przyznaję, coraz bardziej groteskowej starczej arogancji – perorował Euromąż Stanu - ale znaliśmy go od dawna, wiedzieliśmy co i jak. Z tą cała „Royal” też dalibyśmy sobie radę – to parweniuszowska suka, żądna nimbu władzy i poklasku. Łeb ma napchany feminizmem, niczym nasz dawny znajomy, Boguś Radziwiłł, skrupułami. Uwierzycie, że wahał się, czy zniewolić pewną szlachciankę?
Kostyczne „ha, ha…” zebranych zawisło na moment w powietrzu, po czym dało dyla za otomanę, z silnym postanowieniem nabierania osobowości.
-…zadowoliłaby się pchnięciem jakiejś postępowej dyrektywki, poza tym - flesze, okładki - dziennikarzyny już sami wiedzą co robić, by zasłużyć na ekskluzywny wywiad.
- Ale, co z tym S… - pomniejszemu mężowi Eurostanu wraże nazwisko nie chciało przejść przez gardło – zbojkotować, jak Haidera?
Po czym, zaszokowany własną śmiałością, bryknął za otomanę, gdzie przytulił się do Kostycznego Ha, Ha… i skrzętnie skrył swe państewko w kieszeni.
- Ależ wychodź, przyjacielu, nie błaznuj – dobrotliwie upomniał Euromąż Stanu, który w trakcie swej tyleż zatroskanej, co automatycznej eurogadki, zdążył już przemyśleć to i owo. – Sarkozy? Nie zdzierży.
I nie zdzierżył.
Nawet nie próbował.
II. Epizodzik.
17.05.2007 – zostaje zaprzysiężony na prezydenta Francji Nicolas Paul Stéphane Sárközy de Nagy-Bocsa, bliżej znany jako Nicolas Sarkozy; były minister spraw wewnętrznych w rządzie Dominika de Villepin’a, słynący z twardych zapowiedzi co do ukrócenia działalności arabskich gangów pustoszących przedmieścia francuskich miast. Fakt: ilość płonących samochodów i rozbitych witryn jakby zmalała.
Niedługo potem aktualna (druga) żona, Cecilia Ciganer Albeniz, przy jawnie okazywanej irytacji małżonka, angażuje się w oswobodzenie bułgarskich pielęgniarek i palestyńskiego lekarza, oskarżonych w Libii o zarażanie dzieci HIV-em. Chcąc, nie chcąc, Sarko musi się włączyć, i robi to na tyle skutecznie, że 4-tego października 2007 r. tylko on odbiera bułgarski order „Stara Płanina". Rzecz jasna, ze strony odtrąconej małżonki, całe to „angażowanie się” jest typową medialną pokazówą - ratuje się przed rozwodem i utratą statusu „Pierwszej Damy Republiki”. Bułgarskie pielęgniarki i palestyński lekarz interesują ją tyle samo, co Sarkozy’ego.
W ten oto sposób sprytny Sarko skutecznie zagłusza w mediach niechcianą żonkę i staje się bułgarskim bohaterem, zaś przy okazji załatwia mały „deal” na dostawy dla marynarki wojennej (korwety wielozadaniowe + offset na budowę w stoczniach w Warnie).
Dlaczego w ogóle wyciągam ten epizod? Ano dlatego, że skupiają się w nim jak w soczewce pewne cechy charakterystyczne dla jego polityki już po objęciu unijnej prezydencji. Mamy tu zatem, co następuje: doraźne geszefciarstwo, angażowanie się w niewygodne sprawy tylko pod presją zewnętrznych okoliczności i przypisywanie sobie bez żenady cudzych zasług (to zapowiedź jego roli w wojnie rosyjsko – gruzińskiej). Dodajmy do tego notoryczny konformizm połączony z monstrualnym ego plus zamiłowanie do tabloidalnego brylowania i otrzymamy „Sarko” w pigułce.
III. Euro - obawy.
Cóż takiego w osobie Sarko mogło zatrwożyć przywołanych na wstępie europarnasiarzy?
Jak sądzę, były to trzy podstawowe groźby:
1) groźba biografii (potomek węgierskiego uchodźcy);
2) groźba „pogorszenia” stosunków z Rosją (połączona ze znajomością jej sowieckiego oblicza);
3) groźba zerwania z obsesyjnym antyamerykanizmem i możliwość zbliżenia z USA (tu już zawyło eurozgrozą).
Dodajmy, że to, co eurosalony doprowadzało do palpitacji serca, dla innych było nadzieją. Dotyczy to zwłaszcza byłych demoludów – zarówno tych unijnych, jak i aspirujących do członkostwa, które liczyły na większe uwrażliwienie wobec ich interesów. Sarkozy miał być tym, który nie każe „siedzieć cicho”, zaś obaw przed neoimperialnymi zapędami Rosji nie będzie kwitował wyniosłym pouczaniem o konieczności wyzbycia się „antyrosyjskich fobii”.
IV. Co wyszło?
01.07.2008 Francja przejęła od Słowenii prezydencję w Radzie Unii Europejskiej. I niemal z każdym dniem naiwnym rzedły miny. Nie ukrywam, że początkowo też dałem się nabierać na Sarko – bajery. Bo też i bajerant z niego pierwsza klasa.
Andrzej Gwiazda stwierdził kiedyś, że z Syberii wracały dwa rodzaje ludzi – albo utwardzeni w nienawiści do sowieckiego systemu (nazwę ich „nieprzejednańcami”) albo, przeciwnie, złamani, przeświadczeni o bezcelowości oporu, ze wszczepioną im niewolniczą, łagierną mentalnością (nazwę ich, wykorzystując w tym kontekście potoczne określenie, „złamasami”). Rodzimy przykład tych drugich, to niejaki Wojtuś Jaruzelski.
Sarkozy okazał się złamasem. Oczywiście, jego ojciec, Pál (później Paul) Sarközy de Nagy-Bocsa, nie uciekł z Syberii, tylko z zadeptywanych sowieckimi kamaszami Węgier (r. 1949). Dopiero na miejscu spłodził syna (ur. Paryż, 28 stycznia 1955) z grecko-żydowską małżonką Andrée Mallah. Sarkozy-junior musiał jednak poznać komunizm dość dokładnie i bez upiększeń, choćby za sprawą rodzinnych przekazów. Najwyraźniej jednak, wyciągnął z tych historii tylko jeden wniosek – Rosja jest potężna, więc lepiej nie stawać jej okoniem. Zresztą, znakomicie z tym podejściem wpasował się w tradycyjny nurt francuskiej polityki.
Jak wiadomo, Francja od czasów Woltera i jego niewczesnych umizgów do carycy Kasi cierpi na chroniczną rusofilię. Przypadłość ta, po klęsce Napoleona i widoku Kozaków cwałujących raźno po paryskich brukach, została wzbogacona, o - darujcie mi knajactwo - „syndrom przecwelenia”.
Doprawdy, trudno o bardziej przejmujący przykład patologicznego uzależnienia.
Sarkozy, do tego wybuchowego melanżu dołożył „od siebie” kompleks prowincjusza, każący mu być francuskim aż do karykatury. A że jest zarazem konformistą do szpiku kości, więc wygaduje zawsze to, co aktualne audytorium pragnie od niego usłyszeć. A jeszcze tłumione, imigranckie poczucie niższości odreagowywane atakami arogancji wobec słabszych „partnerów” w euro-grajdole (osobliwie byłych demoludów, by nikt przypadkiem nie posądził go o prowincjonalne sentymenty). A jeszcze rozbuchana do alpejskich rozmiarów mania wielkości i poczucie dziejowej misji, każąca mu widzieć siebie w roli dożywotniego władcy Eurostanu. Stąd nacisk na zacieśnienie „integracji” i wybuchy niekontrolowanej furii kierowane pod adresem zawalidrogów usiłujących stawiać przeszkody eurodyktatowi z Lizbony (ale znów, dotyczy to Irlandii, Czech i Polski - Niemcom Sarkozy nie podskoczy). A jeszcze…
Ech, szkoda gadać. Nie przypuszczałem, że kiedykolwiek to powiem, ale wolałem już Chiraca – przynajmniej był autentyczny. Sarkozy, to pajacowata podróbka, cierpiąca na polityczno-medialne ADHD. Krótko – błazen na tronie.
***
Dobra, może to z mojej strony taka „kuchenna psychoanaliza”, ale powszechnie znane fakty zdają się ją potwierdzać.
W „epizodziku” wspomniałem, że Sarkozy angażuje się w niewygodne sprawy tylko pod presją zewnętrznych okoliczności. Po napaści Rosji na Gruzję taką zewnętrzną okolicznością była zainicjowana przez Lecha Kaczyńskiego wyprawa prezydentów do Tibilisi, która, mimo małostkowej wściekłości Tuska i wproszenia się Radka Sikorskiego na przyczepkę, szczęśliwie doszła do skutku. Nawet Michnik poczuł się wówczas w obowiązku oświadczyć, jak to on, w patetycznym stylu, że „jest dumny z prezydenta”, przyprawiając tym samym o dezorientujący ból głowy resztę ekipy redakcyjnej.
W tych okolicznościach przyrody (bo i UE, zgrzytając zębami, przedsięwzięła „kroki dyplomatyczne”), Sarko musiał „cóś” zrobić. I zrobił. Załatwił rzecz we właściwym sobie stylu. „Wynegocjował”, mianowicie, z Rosją lipną umowę, co do której obie strony wiedziały, że nie zostanie dotrzymana. Efekt: Rosja zaanektowała Osetię Płd., czyniąc z niej nieco zmodyfikowaną kopię Naddniestrza; kontroluje de facto większość gruzińskiego terytorium i kwituje wszelkie sugestie co do „integralności terytorialnej Gruzji” tubalnym, kałmuckim śmiechem. Nie wiem, czy Sarkozy wykorzystał tę okazję do zrobienia jakichś mniej, lub bardziej doraźnych interesików, ale w medialnym odbiorze został ojcem pokoju, zaś UE wkrótce poczęła skwapliwie wycofywać się ze wszelkich obostrzeń (jak ognia unikano słówka „sankcje”, bo wszak Rosja mogła by rozgniewać się na serio a wtedy, bój się Boga, stałoby się, niechybnie, coś niewyobrażalnie strasznego). Ale cóż – „spokój panuje na Kaukazie”. A ojcem tego spokoju – tandem Sarko – Putin/Miedwiediew. To tyle, odnośnie wspomnianego w „epizodziku” przywłaszczania sobie cudzych zasług. Wredny Kaczor zaczął, Sarko z musu się włączył, po czym skrzętnie spił śmietankę. W przekaziorach ochom i achom nie było końca.
Teraz słów parę o obawie euroatlantyckiego ocieplenia, spędzającej sen z powiek czcigodnym parnasiarzom. Sarko, mimo deklaratywnego proamerykanizmu, również w tej sprawie „nie zdzierżył”, ku ukontentowaniu (tudzież rozczarowaniu – w zależności od punktu widzenia) światowej publiki. W bezpośrednich kontaktach z Bushem, po swojemu, bezpośredni i kordialny, po powrocie do domu zaprzeczający słowem i czynem temu, co głosił w Waszyngtonie. Wspomniałem już, że Sarkozy jest przeżarty konformizmem do szpiku kości i wygaduje to, co aktualne audytorium pragnie od niego usłyszeć, prawda? Dochodzi do tego kompleks imigranta, zmuszający go do tradycyjnego, francuskiego antyamerykanizmu, by udowodnić, że jest „swój”. Potrafi niemal na jednym oddechu piorunować tarczę antyrakietową, by za chwilę, bez cienia żenady, odszczekiwać (szkoda, że nie spod stołu) wcześniejsze tyrady - wszystko w zależności od uśrednionego rozkładu sympatii słuchaczy. Potem message idzie w świat, przekaziory się emocjonują, tęgie głowy z odpowiednimi tytułami całkiem na serio biorą się za analizę, żurnaliści powtarzają, felietoniści komentują… Szum medialny, jak się patrzy.
A tymczasem, między Europą i Ameryką jak wiało, tak wieje chłodem. Kreml zaś nie zasypia gruszek w popiele – działa, przygląda się efektom i, w międzyczasie, zaciera spracowane, czekistowskie ręce.
Ach, jeszcze ta Lizbona. Sarkozy’emu najwyraźniej uroiło się, że przejdzie do Historii, jako ten, który doprowadził procedurę ratyfikacyjną do końca. Tylko w ten sposób można racjonalnie wyjaśnić nieprzytomne połajanki kierowane pod adresem „lizbonosceptyków”. Wspominałem już o tłumionym poczuciu niższości skorelowanym z manią wielkości i poczuciem dziejowej misji. Ale, materia okazała się oporna i to w najmniej spodziewanych punktach (jakieś drobne kraiki – Irlandia, Polska, Czechy. A Niemcom i ich trybunałowi, jak napisałem wyżej, Sarko nie podskoczy). To rodzi frustrację. Wtedy taki facecik, jak Sarkozy wścieka się, krzyczy i tupie. Obsesyjna bufonada w czystej postaci.
***
Sarkozy wszedł w zbyt duże buty. Chce być paneuropejskim Ludwikiem XIV, a co i rusz, mimowolnie, wyłazi z niego parweniusz, pyszałek i drobny sklepikarz. Piorunująca mieszanka, w efekcie której otrzymujemy molierowskiego Jourdaina (wspominałem już o tym, że Sarko stara się być francuskim aż do karykatury?). Niestety, okazało się, że monumentalne pozy, rozsiewane wokół blaskomiotne wizje i pawi ogon pyszniący się do kamer, to za mało. Taka strategia każdorazowo, przy zderzeniu z realiami, kończy się rozmienianiem na drobne. Monarsza maska spada, obnażając pajacowanie i tupeciarstwo cwanego karierowicza.
Nie udało się z Lizboną. Z USA w gruncie rzeczy jest, jak było. Rosja realizację gruzińskiego „planu pokojowego” otwarcie zabiła śmiechem. Cóż więc pozostaje?
Skupić się na klimacie.
Ostatnią szansą pozwalającą Sarkozy’emu wyjść z twarzą z prezydencji po wymienionych wyżej kompromitacjach, był pakiet klimatyczny który, kto wie, czy w długofalowych skutkach nie okaże się groźniejszy od Lizbony. Nasz pajac, przedkładając na finiszu ponad wszystko inne medialną klakę i zachwyty wyznawców ekologizmu (ci ostatni, zresztą, chyba wynikami szczytu nie są ukontentowani), zaryzykował dorżnięcie i tak już robiącej bokami europejskiej gospodarki. Cóż, francuska energetyka pędzona jest na wracającym do łask atomie – cała reszta zaś Nikosiowi najwyraźniej wisi i powiewa. Oto, do czego w ostatecznym rozrachunku sprowadza się spektrum wizjonerskich poglądów tego „męża stanu” – obrona własnej fizys ponad wszystko.
My zaś, niczym dzieci, daliśmy się wciągnąć w jego grę. Nie stworzyliśmy koalicji państw, które ewidentnie tracą na tej eko-rozróbie. Kupiliśmy natomiast, w zamian za „sufitowe” przeliczniki kwot CO2, pakiet klimatyczny + francuską elektrownię atomową (znów wylazło z Sarkozy’ego sklepikarstwo). Wspomniana elektrownia zostanie zbudowana (albo i nie) w dwutysięczno-dwudziestym-którymś-tam-roku. Atom, rzecz jasna, powinien być, tylko: primo - za jaką cenę i, secundo – gdzie, do kroćset, dywersyfikacja dostaw surowców, gdzie terminal LNG, gdzie inwestowanie w gazyfikację węgla etc. etc.
V. Zakończenie.
Europrezydencję Sarkozy’ego witałem z nadzieją. Łudziłem się, że wniesie świeży powiew do brukselskiego zaduchu.
Żegnam go (i przypuszczam, że nie tylko ja), z nieskrywaną ulgą.
Teraz czas na Klausa. Z góry mu współczuję, bo nie będzie miał łatwo. Wewnętrzne uwikłania w spory z premierem Topolankiem (brzmi znajomo, prawda?) – to jedno. Dziwna spolegliwości wobec Rosji (okazywana zwłaszcza podczas ostatniej wojny gruzińskiej) – to drugie. Trzecie, to nieskrywana nienawiść, którą żywią do niego wszyscy euroświęci (tę atmosferkę opisałem w notce „Klaus vs eurosaloniarze” http://www.niepoprawni.pl/blog/287/klaus-vs-eurosaloniarze – kto ciekaw, niech zajrzy). Czwarte – to sam boski Sarko, który już jakiś czas temu zaczął zdradzać przejawy „syndromu odstawienia” (groteskowa propozycja współprezydencji, pod pozorem walki z kryzysem). Znad Sekwany już dochodzą pomruki, że Czechy nie są godne takich splendorów, jak przewodzenie Unii (a że są jakieś tam traktatowe zapisy regulujące sprawy europrzewodnictwa – któż by się tym przejmował?).
Niemniej, Vaclav Klaus ze swym zdrowym rozsądkiem w sprawach ekologistycznej religii „globalnego ocieplenia”, z koncepcją współistnienia niepodległych państw w ramach wspólnej Europy, prorynkowym nastawieniem, tudzież trzeźwym spojrzeniem na eurobiurokrację i zagrożenia z nią związane, ma szansę odcisnąć piętno na mentalności społeczeństw krajów członkowskich. Tym bardziej, że może trafić na podatny grunt – nie bez kozery żadne państwo, prócz Irlandii (zobowiązanej konstytucyjnie), nie zaryzykowało referendum w kwestii Lizbony. Oczywiście, będzie flekowany i wyszydzany. Demonizowany. Nieuchronnie nastąpią też próby wsadzenia klina miedzy niego, a Topolanka (ale Czesi mają więcej instynktu samozachowawczego niż nasi, więc będą się gryźli „po Bożemu”, pod dywanem, prezentując na zewnątrz w miarę koherentne stanowisko). Osobiście, żywię nadzieję, że czeska prezydencja wpłynie jakoś na zelżenie europresji na Irlandię. Co do polityki Czech wobec Rosji nie mam złudzeń – będzie tak, jak było.
Zaś bohater niniejszego tekstu, Nicolas Sarkozy, doszlusuje ostatecznie do grona europarnasiarzy. Zbiorowe, Kostyczne HA, HA, po intensywnym treningu nabierania osobowości, rozpostarłszy skrzydła, będzie krążyć nad Europą.
Gadający Grzyb
P.S.I Wiem, że moje żale pod adresem Sarkozy’ego mogą brzmieć niczym zawodzenie odtrąconej kochanki . Ale, do kurwy nędzy, gdyby ten koleś wykazał choćby minimum wyobraźni i charakteru w kontaktach z Rosją, czy USA/NATO, to c a ł a (z Polską włącznie) wspólnota europejska miałaby w tej chwili Rosję na widelcu (kryzys i ceny ropy). Ale nie, bez obaw – Rosja zostanie dopieszczona zarówno moralnie, jak i materialnie. Europarnasiarze i zaplecze Obamy d.s. zagranicznych, nawet działając obok siebie, zadbają by tak się stało, spokojna głowa.
P.S.II Nie wspomniałem tu o wielu wątkach, takich jak: unia śródziemnomorska, partnerstwo wschodnie (czyli usłużne wypełnienie przez nas niewypowiedzianego żądania „starej europy”, by wziąć na własne barki dyplomatyczny ciężar przetrzymywania niewygodnych pretendentów do członkostwa w europejskim przedpokoju), czy doktrynerski etatyzm Sarkozy’ego. Po prostu, stwierdziłem, że postępowanie bohatera niniejszej filipiki w sprawie Gruzji, relacji z Rosją i Stanami Zjednoczonymi, traktatu lizbońskiego, wreszcie nieszczęsnego pakietu klimatycznego najlepiej oddaje jego pokręconą psyche. Takich ludzi należy się strzec i ostrzegać przed nimi bliźnich.
pierwotna publikacja 04.01.2009http://www.niepoprawni.pl/blog/287/podzwonne-dla-blazna-na-tronie
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz