Urzędnicy Komisji Europejskiej ratowali konkurencyjność koncernów „starej Europy”, zapewniając im w naszym regionie tanią siłę roboczą.
NSZZ „Solidarność” udostępnił opracowanie powstałe pod egidą Europejskiego Instytutu Związkowego pt. „Dlaczego Europa Wschodnia i Centralna potrzebuje wzrostu płac”. Oczywiście wiem, jaka przez ostatnie niemal 30 lat naszej prześwietnej „transformacji gospodarczej” przylgnęła opinia do związków zawodowych – pazernych, roszczeniowych i antyrozwojowych pasożytów, które najchętniej puściłyby pracodawcę-dobrodzieja z torbami. Pogląd ten łączy zarówno menedżera międzynarodowej korporacji nadzorującego „siłę roboczą” w tutejszych montowniach, jak i „Janusza biznesu” dla którego jedyny akceptowalny model zatrudnienia to minimalna pensja na papierze plus reszta pod stołem (a to wciąż u nas powszechna praktyka, szczególnie na prowincji). Niemniej, warto nad wspomnianą analizą nieco się pochylić, bo dane są danymi, a wyciągnięte na ich podstawie wnioski pokrywają się zarówno z codziennymi obserwacjami, jak i tym, co głoszą coraz liczniejsi ekonomiści oraz międzynarodowe instytucje (np. MFW) odnośnie spadającego udziału płac w PKB, czy rosnącego rozwarstwienia dochodów.
Otóż autor, Bela Galgoczi, zwraca uwagę, że o ile w pierwszym etapie transformacji w krajach postkomunistycznych będących obecnie członkami Unii Europejskiej nastąpiło załamanie płac, to już od 1993 r. mieliśmy do czynienia z ich dynamicznym wzrostem, co przekładało się na postępującą „płacową konwergencję” między naszym regionem, a państwami Europy Zachodniej. Autor jako punkt odniesienia podaje Niemcy ze względu na fakt, iż dla Europy Środkowej jest to główny partner handlowy oraz inwestor. I tak, w Czechach poziom płac w przeliczeniu na euro wzrósł z 8,3 proc. w 1993 do 35,1 proc. średniego niemieckiego wynagrodzenia w 2010 r. Z kolei np. w Polsce płace wzrosły z 13,7 proc. płacy niemieckiej w 1995 r. do 33 proc. w 2008 r. (moment szczytowy). Innymi słowy, w tym okresie faktycznie można było powiedzieć, że pod względem poziomu życia stopniowo doganiamy Zachód.
Trend ten uległ załamaniu po wybuchu kryzysu w 2008 r. W 2015 r. średnia płaca w Czechach spadła do 30,9 proc. płacy niemieckiej, a w Polsce – do 29,3 proc. Oznacza to, że zamiast doganiać Zachód, znów zaczęliśmy się od niego oddalać. Co ciekawe, największą dynamikę bezpośrednich inwestycji zagranicznych (BIZ) nasz region odnotował właśnie w okresie największego wzrostu zarobków – oba czynniki były ze sobą ściśle powiązane, bowiem BIZ prowadziły chociażby do spadku bezrobocia i podniesienia produktywności. Na powyższe nałożyła się również emigracja zarobkowa – im więcej specjalistów z danej branży emigrowało, tym bardziej rosły zarobki tych, którzy zostali w kraju. Jednak, jak wspomniałem, po 2008 r. mieliśmy regres zarobkowy, co było efektem nie tyle samego kryzysu, ile nietrafionej polityki Komisji Europejskiej, która kraje Europy Środkowej potraktowała identycznie, jak rozwinięte gospodarki „starej unii”. Otóż zalecenia KE sprowadzały się m.in. do ograniczenia płac, by gospodarki „odzyskały konkurencyjność”. Efektem było m.in. zamrożenie wynagrodzeń w sektorze publicznym, brak podnoszenia (lub symboliczne) płacy minimalnej oraz „reformy instytucjonalne” umożliwiające korektę płac w dół, czyli (jak się domyślam) „uelastycznienie” rynku pracy.
Rzecz w tym, że traktowanie naszego regionu bez uwzględnienia jego specyfiki było absurdem – KE doszła do wniosku, że przez wzrost wynagrodzeń w poprzednich latach utraciliśmy swą konkurencyjność na równi z krajami Europy Zachodniej, co kompletnie nie pokrywało się z rzeczywistością. Koszty zatrudnienia wciąż były niskie, stanowiąc np. w Polsce ok. 1/3 kosztów niemieckich – a w rzeczywistości jeszcze niższe, bo autor posługuje się średnim wynagrodzeniem, które w polskich warunkach ze względu na drastyczne rozwarstwienie dochodów nie jest do końca adekwatne. Mówiąc obrazowo, „średnia krajowa” (zwłaszcza w „Polsce powiatowej”) jest jak Yeti – wszyscy o niej słyszeli, ale nikt jej nie widział na oczy. Tutaj bardziej pasowałoby oparcie porównań na medianie, a zwłaszcza – dominancie zarobków, która w 2015 r. wynosiła 2469,47 zł brutto, czyli niecałe 1800 zł netto. Do tego kompletnie nie wzięto pod uwagę dynamicznie rosnącej produktywności za którą nie nadążały płace – w Polsce wzrost płac w latach 2008-2015 tylko nieznacznie przekroczył połowę wzrostu produktywności. Podobnie zignorowano dramatycznie niski udział płac w PKB, koncentrując się jedynie na nominalnym wzroście jednostkowych kosztów pracy i automatycznie uznając je za nieprawidłowość zagrażającą konkurencyjności gospodarki. Szczerze mówiąc, nie sądzę, by urzędnicy KE byli aż tak tępi. Podejrzewam raczej, iż w ten sposób świadomie ratowali konkurencyjność koncernów „starej Europy”, zapewniając im w naszym regionie tanią siłę roboczą.
Innymi słowy, gospodarki krajów Europy Środkowo-Wschodniej mają tak naprawdę dość dużą „rezerwę” jeśli chodzi o możliwości płacowe. Wyższe wynagrodzenia są zatem nie tylko możliwe, ale wręcz konieczne – o tym jednak za tydzień.
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr nr 45 (10-16.11.2017)
Glownym hamulcem wzrostu plac jest duza podaz pracobiorcow czesciowo spowodowana imigracja zarobkowa z Ukrainy czy Bialorusi ale takze kolorowymi imigrantami dyfudujacymi z innych terenow UE. Wzrost kosztow pracy powoduje zmniejszenie sie zyskow przedsiebiorcow. Tego oni dobrowolnie nie zrobia.
OdpowiedzUsuńJasne, że dobrowolnie tego nie zrobią - dlatego należy wstrzymać zezwolenia na "import" siły roboczej i "odśmieciowić" rynek pracy - to pierwsze niezbędne ruchy.
Usuń