... czyli luźne dywagacje „wywijającego trupem” złego człowieka
I. „Znaczący progres” w sztuce samouśmiercania.
Siadając do pisania siedem tysięcy dziewięćset czterdziestej siódmej blogerskiej notki dotyczącej śmierci Andrzeja Leppera muszę na wstępie zauważyć, że czuwająca nad naszą umęczona krainą Niewidzialna Ręka wspięła się pod obecnymi rządami na nowy poziom fachowości. Nie będę tu ryzykował tezy, iż owe wyżyny są zasługą aktualnego nie-rządu, ani tym bardziej, że są zasługą Donalda Tuska osobiście, choć słynna stop-klatka mogłaby to i owo sugerować. Ale to raczej Tusk jest narzędziem Niewidzialnej Ręki, która na niego postawiła, a nie na odwrót. Poprzestanę więc na wyrażeniu przypuszczenia, iż „atmosfera”, którą różni Kuczyńscy i Żakowscy straszyli lemingów za rządów PiS i która przyprawiała o duszności Marię Peszek – otóż, nie tamta, nienawistna, lecz obecna, pełna miłości „atmosfera” od kilku lat zdaje się wyjątkowo sprzyjać podnoszeniu dość specyficznych kwalifikacji wśród przeróżnych panów od „śrubek w samochodzie, odkręcanych”.
Wróć! - co też ja plotę... żadni panowie od śrubek przecież nie istnieją, to jedynie wraża pisowska propaganda, sianie zamętu i podważanie wiarygodności demokratycznego państwa prawa przez różnych polskich Breivików. Zatem powiedzmy tak: polscy samobójcy, a przynajmniej ci pozostający w kręgu szeroko rozumianego życia publicznego, zrobili - jak to mówią komentatorzy sportowi - „znaczący progres” w sztuce samouśmiercania, pozbawiając organa ścigania i wiodące mediodajnie bólu głowy związanego z badaniem okoliczności zgonu i uzasadnianiem na użytek gawiedzi jedynie słusznej wersji zdarzeń. Dodajmy, że uprzejmość ta rozciąga się również na tzw. nieszczęśliwe wypadki, które jak wiadomo chodzą po ludziach. Także i tu, zmęczeni „polskim piekłem” delikwenci odchodzą w sposób, rzekłbym, bezproblemowy - po cichutku, bezapelacyjnie, ostatecznie i w sposób nie budzący wątpliwości.
II. Casus Sekuły.
A przypomnijmy sobie panujące w tej materii jeszcze nie tak dawno temu bezhołowie. Ileż problemów dostarczył taki Ireneusz Sekuła, który, jak znakomicie pamiętamy, w 2000 roku postrzelił się trzykrotnie w brzuch, raz zresztą nie trafiając. Co za fuszerka: facet raz się postrzelił, popatrzył na bebech, stwierdził że nie teges, wiec strzelił ponownie – i proszę sobie wyobrazić – spudłował. Ech, fajtłapa. Jak sobie bracie ładujesz kulę w brzuch, to nerwy należy trzymać na wodzy, rączka nie może zadrżeć. No, ale pan Sekuła mężnie się pozbierał, przyłożył gnata po raz trzeci... i bingo! Wreszcie wykitował. Ta-dam, fanfary i kurtyna.
Do takich niezaprzeczalnych wniosków doszły w każdym razie nasze organy ścigania, po wnikliwym śledztwie. Warto nadmienić iż Sekuła, podobnie jak Lepper, miał popaść w finansowe tarapaty, co z miejsca zostało uznane za przyczynę targnięcia się na życie. Podobnie jak Lepper miał pewne, a nawet (do czasu) owocne, to i owo ze spec-służbami. No, ale gdzież tu porównać jatkę i najboleśniejsze z możliwych postrzały w brzuch od których umiera się godzinami (kto oglądał „Wściekłe psy”, ten wie o co chodzi) z elegancką, pojedynczą bruzdą wisielczą, brakiem śladów po osobach trzecich... elegancja-Francja, jakby na przekór zapowiedzi, że „Wersalu nie będzie”.
III. „Zmęczeni życiem”.
No, ale złych ludzi nie brak, zaś źli ludzie mają to do siebie, że sieją ferment i wątpliwości. Nawet dobrym ludziom coś się przypadkiem wypsnie. Nie zapomnę, jak w zeszłą sobotę (02.08.2011) któryś z prezenterów radiowej „Trójki” zapowiadając jakiś materiał dotyczący sprawy, wygłosił frazę „zabójstwo Andrzeja Leppera”. Spłoszony, natychmiast poprawił na neutralne „śmierć Andrzeja Leppera”, ale słowa poszły w eter, ja zaś je przytaczam w charakterze przestrogi dla innych żurnalistów, by w każdej chwili służby na odpowiedzialnym odcinku mediodajni zachować wzmożoną czujność, samodyscyplinę i nie pozwolić wyrwać się z ust temu, co uporczywie siedzi w tyle głowy.
Ale tamten z „Trójki” to był jednak dobry człowiek, pewnie wzięto pod uwagę całokształt nienagannej służby i może nawet nie pojechano mu po premii. Co innego nienawistnicy ogłaszający, że nic im się w tym samobójstwie nie klei. Owi opętani nienawiścią do demokracji polscy Breivikowie podnoszą, że denat miał zmienić front w sprawie afery gruntowej, która dzięki przeciekowi doprowadziła do przedterminowych wyborów i zwycięstwa Platformy Obywatelskiej. Ba, miał ujawnić tożsamość „przeciekowca”. A wtedy już od rzemyczka...
A jeżeli nawet, to co? To co, pytam? Czy to takie dziwne, że ktoś powziąwszy taką wiadomość mógł z dobrego serca doradzić Lepperowi, że wskutek takiego nagłego zagubienia wektorów jest już najwyraźniej „zmęczony polityką”, podobnie jak holenderscy staruszkowie są „zmęczeni życiem” i w związku z tym pora na „dobrą śmierć”? Taki doktor Kevorkian robiący w polityce mógł ponadto złożyć zapewnienie, że rodzina na tym nie ucierpi, tak jak w drugiej części „Ojca chrzestnego” Tom Hagen zapewnił Frankie Pentangeliego, a jego pryncypał Michael Corleone dotrzymał słowa.
W tym kontekście przestaje dziwić pozostawiona w charakterze listu pożegnalnego stop-klatka z wizerunkiem Umiłowanego Przywódcy. Jest ona informacją dla Niewidzialnej Ręki, której aktualny Umiłowany Przywódca jest figurantem, że denat aluzju poniał, zrobił co trzeba i by zgodnie z umową zostawić w spokoju jego bliskich. Po co jeszcze cokolwiek pisać? Taki brat Andrzeja Leppera zrozumiał wszystko w mig starannie omijając podczas mowy pogrzebowej wątek obecnych władz naszego umęczonego kraju, gardłując natomiast o Ziobrze i Kaczyńskim, którzy najpewniej osobiście powiesili mu brata, gdyż - jak stwierdził - w samobójstwo byłego wicepremiera nie wierzy (cyt. „Nie wierzę w to, że to mogłeś zrobić. Musiał ci ktoś pomóc”).
IV. Wykończeni „polskim piekłem”.
Snując te swoje luźne dywagacje złego człowieka „wywijającego trupem” (Grzegorz Sroczyński - „Wyborcza”) nie mogę pominąć jeszcze jednego wątku dotyczącego, że się tak wyrażę, estetyki zejść wypadkowo-samobójczych. Pamiętamy zapewne o takich przypadkach jak „zawałowa” śmierć Michała Falzmanna, która pociągnęła za sobą sznureczek kolejnych zgonów. Ileż było z tym zamieszania, spekulacji rozpuszczanych przez żłobicieli rys na wizerunku naszej demokracji. A Marek Karp, ordynarnie zepchnięty z drogi przez TIRa-widmo na białoruskich numerach? A poseł Józef Gruszka z komisji d/s PKN Orlen, który walnął naparstek kawy i dostał wylewu, a choć przeżył, pozostał inwalidą? Tego ostatniego trzeba było wpierw wrobić w aferę szpiegowską na rzecz Rosji... ależ było krzyku.
Dziś tak nie ma. „Zmęczeni życiem” rozstają się z tym światem zachowując pełną dyskrecję, niczym Dyrektor Generalny Kancelarii Premiera Grzegorz Michniewicz (powiesił się), niczym szyfrant Zielonka (ten się utopił, ale zadbał, by dokumenty pozwalające na identyfikację były czytelne), niczym prof. Marek Dulinicz mający stanąć na czele wyprawy polskich archeologów na pobojowisko Siewiernyj (wypadek samochodowy). Wszyscy osobno, bez rozgłosu i w zasadzie – beż przyczyny. Wykończyło ich „polskie piekło” i tyle. Tak, to musiało być to i nic innego.
Podobnie jak „polskie piekło” wykończyło najpewniej Roberta Pazika a wcześniej Sławomira Kościuka zamieszanych w zabójstwo Krzysztofa Olewnika nad którym to mordem unosi się szereg rozmaitych smrodków, z których smrodek kryminalny wydaje się być akurat stosunkowo najmniej cuchnący. Z pewnością Robert Pazik nie mógł znieść siejącej nienawiść pisowskiej propagandy o której opowiedział mu brat Dariusz z którym miał widzenie tuż przed samobójstwem. Wziął i się powiesił w monitorowanej celi, podobnie jak Lepper w siedzibie Samoobrony do której nie mógł wejść nikt przypadkowy.
V. Warunki atmosferyczne.
Te wszystkie śmierci o których wspomniałem (nie wyczerpując bynajmniej katalogu) to oczywiście oderwane, w żaden sposób nie powiązane ze sobą fakty. Łączy je wszakże jedno – żadna z nich nie miała miejsca za rządów Prawa i Sprawiedliwości. No nie - jest biedaczka Blida, która zginęła wskutek własnej ignorancji, nie wiedząc, że „bezpieczna amunicja” może zabić gdy strzeli się z przyłożenia. Ale wbijmy sobie do głów: to w latach 2005-2007 panowała „duszna atmosfera IV RP” przez którą Maria Peszek o mało co nie zeszła na suchoty. Ani przedtem, ani obecnie „atmosfera” nie panowała i nie panuje. W ogóle, to nie ma żadnej „atmosfery”, a kto by o „atmosferze” wspominał, ten polski Breivik i dzieciobójca.
Jak zmieniają się „warunki atmosferyczne” w naszej umęczonej krainie może świadczyć to, że po śmierci bandziora Pazika Tusk poczuł się jednak zobowiązany, by rzucić na żer ówczesnego ministra sprawiedliwości - Zbigniewa Ćwiąkalskiego. Porównajmy to ze stanem po 10.04.2010, gdzie „waadza” nie czuje się zobowiązana do niczego, a czuwająca nad tą „waadzą” Niewidzialna Ręka w szczególności. Spójrzmy: po zagadkowej śmierci byłego wicepremiera i wicemarszałka Sejmu niezależna od niczego prokuratura „z marszu” podaje przyczynę śmierci, zanim jeszcze dobrze nie odcięto wisielca od sznura, sekcję robi się „pro forma” po trzech dniach i uznaje sprawę za załatwioną. Podobnie jak wcześniej w kwestii zgonów Zielonki, Michniewicza, prof. Dulinicza...
***
Tak na zakończenie, przypomniała mi się opinia Rafała Ziemkiewicza o Tusku, jako o doskonale „krytym” mafiozie, który na pytania dotyczące śmierci rozmaitych osób wznosi oczy ku niebu i woła: „a co ja mam z tym wspólnego?”. Oczywiście, to porównanie padło w innym kontekście – „utrącania” przeciwników politycznych - poza tym, ten wypacykowany i „wypijarowany” „mafiozo” może być, jak już wspomniałem, co najwyżej kukiełką sterowaną przez wiszącą nad nami Niewidzialną Rękę... Niemniej, z biegiem lat, a szczególnie po Katastrofie Smoleńskiej, analogia ta zaczyna nabierać znamion przerażającej dosłowności.
Gadający Grzyb
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz