Francuzi wybrali sobie „Petru na sterydach” - wyjałowioną z treści „alternatywę” na pasku banksterów, gwarantującą utrzymanie status quo (czyli, po naszemu - „żeby było tak, jak było”).
I. „Mąż opatrznościowy”
Jeżeli potraktować poważnie komentarze światowej prasy po zwycięstwie Emmanuela Macrona (66,1 proc.) nad Marine Le Pen (33,9 proc.), to można by pomyśleć, że ludzkość cudem uniknęła jakiejś potwornej apokalipsy. Wygrana Le Pen miała, wedle tej narracji, oznaczać triumf „populizmu” i związany z nim „Frexit”, a w konsekwencji „koniec Unii Europejskiej”. Używano przy tym standardowego już straszaka, czyli argumentu „ad Putinum” - kremlowski satrapa miałby mianowicie wielce się „ucieszyć” z triumfu kandydatki Frontu Narodowego. Przed tym wszystkim uchronił nas objawiony w ostatniej chwili mąż opatrznościowy – Macron.
Tu warto od razu wtrącić kilka uwag porządkujących. Ów straszny „populizm”, to po prostu kontestacja obecnego porządku i zarządzającego nim demoliberalnego establishmentu. Porządek ten sypie się na naszych oczach, zaś elity przywódcze – często samozwańcze, bez demokratycznego mandatu, skorumpowane, oderwane od rzeczywistości i wyborców – nie tylko nie mają recepty na kryzys, ale często wręcz odmawiają przyjęcia do wiadomości, że coś jest tu fundamentalnie nie w porządku, a „liberalna demokracja” w dzisiejszym kształcie brnie w ślepą uliczkę. Jeżeli już formułują jakiś program, to zasadza się on na pomyśle „więcej tego samego”: więcej „integracji”, więcej unifikacji, globalizacji, no i przede wszystkim – więcej władzy dla nas! Wszystko z pominięciem woli większości, a często wręcz jawnie przeciw niej. Z tego punktu widzenia „populiści” odwołujący się właśnie do tej otwarcie lekceważonej przez establishment demokratycznej większości, jawią się niczym śmiertelne zagrożenie – tym bardziej, że postulują powrót do „Europy ojczyzn” i wzmocnienie roli państw narodowych, co bezpośrednio godzi w pozycję i interesy rozpanoszonej kasty brukselskich mandarynów. Stąd obecna krucjata spod znaku „walki z populizmem”.
II. Chłopak od Rothschildów
Produktem takiej krucjaty jest Emmanuel Macron – człowiek bez właściwości, którego postanowiono wystrugać w trybie pilnym na zbawcę Europy. Młody, dynamiczny, nieograny polityk z głębokich rezerw kadrowych, przed którym postawiono zadanie uwiedzenia wyborców powiewem świeżości i bliżej niesprecyzowanego „optymizmu”. Jego ruch „En Marche!” („Naprzód!”), to utworzony ad hoc amorficzny konglomerat bez struktur – za to najwyraźniej nie mający problemów z finansowaniem. I tu jest zasadnicza różnica między Macronem a Marine Le Pen, do której przylgnęła łatka „kandydatki Putina” z powodu pożyczki 9 mln. euro zaciągniętej w rosyjskim First Czech Russian Banku (później umorzonej). Ceną było popieranie rosyjskiej linii w sprawie Ukrainy oraz inne przyjazne gesty na forum publicznym, co dla Le Pen było rozsądnym dealem – Francji i Frontowi Narodowemu „samostijna Ukraina” nie jest do niczego potrzebna w przeciwieństwie do pieniędzy, a warto pamiętać, że wcześniej finansowego wsparcia odmówiły Le Pen solidarnie wszystkie francuskie banki, rosyjska pożyczka była więc ostatnią deską ratunku.
Natomiast Macron to protegowany Rothschildów – ma za sobą rozdział błyskotliwej kariery w ich banku - Rothschild & Cie Banque, gdzie pracował w latach 2008-2012 zajmując się bankowością inwestycyjną na miliardową skalę ze stosownym wynagrodzeniem – ponad 100 tys. euro miesięcznie. Wcześniej ukończył m.in. francuską „kuźnię kadr” polityczno-urzędniczych - École nationale d’administration (ENA), której absolwenci stanowią twardy trzon tamtejszych elit. Stamtąd trafił do państwowego korpusu inspektorów finansowych, potem do wspomnianego banku Rothschildów, następnie zaś do administracji prezydenta Hollanda, w czym zapewne pomógł mu epizod członkowski w Partii Socjalistycznej (2006-2009). Słowem, ucieleśnienie powiązań na styku bankowość – polityka, co nie przeszkodziło mu pozycjonować się jako „bezpartyjny” i „niezależny” kandydat. Owego „niezależnego” kandydata zgodnie poparł walczący o przetrwanie mainstream V Republiki – od lewa do prawa, tworząc jednolity front przeciw Marine Le Pen. Skutek znamy – w uproszczeniu można powiedzieć, że pieniądze Rothschildów wygrały z pieniędzmi Moskwy, co zostało odtrąbione jako wielki sukces demokracji.
Na marginesie warto odnotować tu galopującą hipokryzję, bowiem niemal cały zachodnioeuropejski establishment polityczno-biznesowy wręcz przebiera nogami, żeby robić z Putinem interesy (i często robi, omijając sankcje), o takich przedsięwzięciach jak Nord Stream już nie wspominając. Dotyczy to literalnie wszystkich – Niemców, Francuzów, Włochów, Holendrów... – ale ta sama zgraja sprzedawczyków aż zachłystuje się oburzeniem i pryncypializmem, gdy podobne rzeczy śmie głosić zagrażający ich pozycji „populista”.
III. Petru wersja 2.0
Wśród komentarzy opisujących francuskie wybory pojawiły się analogie z krajowym podwórkiem i Ryszardem Petru, którego „Nowoczesna” również została nagle wykreowana z niczego notując względny wyborczy sukces. To samo pustosłowie, ten sam przerost propagandowego „piaru” nad treściami programowymi, bo trudno uznać za realny program ogólnikową „proeuropejskość”, te same ulokowane nadzieje dotychczasowych elit na ocalenie skóry, ta sama rzekoma „nowość” i „niezależność” oraz... podobne bankowe kariery, kontakty i zaplecze. Dość powiedzieć, że „Nowoczesna” nie miała problemów z otrzymaniem kredytu 2 mln. zł. na kampanię, choć ledwie co pojawiła się na scenie politycznej. Daj Boże każdemu politycznemu „start-upowi” podobne finansowanie. No i nawet obyczajowe skandaliki dotykają obu polityków...
Przy tym wszystkim jednak nie da się nie zauważyć, że Macron jest wersją ulepszoną – więcej polotu, medialnego obycia, dynamiki. Do tego różnice osobowościowe – francuski polityk nie pozwala sobie na żenujące wpadki, które skutecznie pogrążyły Ryszarda Petru. Ale też i we Francji gra toczyła się o wiele większą stawkę, niż w peryferyjnej Polsce, toteż można się domyślać, że casting na „odnowiciela demokracji” przeprowadzony był staranniej, nad samym kandydatem popracowali lepsi fachowcy, no i zaangażowano większe pieniądze. W efekcie Francuzi wybrali sobie „Petru na sterydach” - wyjałowioną z treści „alternatywę” na pasku banksterów, gwarantującą utrzymanie status quo (czyli, po naszemu - „żeby było tak, jak było”).
Wybór ten pokazuje kilka spraw. Po pierwsze, że francuskie społeczeństwo mimo obrzydzenia do dotychczasowej sceny politycznej jest bardziej ogłupiałe niż Polacy. Po drugie, że łatwiej je nastraszyć groźbą „nieprzewidywalnego” (zresztą, to bodaj ostatnia broń, która została establishmentowi – głosujcie na „naszego”, bo „populiści” wyprowadzą was w nieznane). I w związku z tym, po trzecie – że zachodnie społeczeństwa chciałyby wprawdzie odmiany, ale takiej z którą nie wiąże się ryzyko – i to właśnie zaproponował im Macron. Wcześniej na podobną, plastikową „zmianę” zagłosowali Amerykanie, wybierając Obamę i jego puste „Yes, we can”. Po dwóch kadencjach odbiło się to w stronę Trumpa, co powinni wziąć pod uwagę ci, którzy dziś triumfalistycznie ogłaszają zmierzch „populizmu”.
Otóż nie. Już samo to, z jakim napięciem liberalne elity wyczekiwały wyniku wyborów i zbiorowe westchnienie ulgi po przegranej Marine Le Pen (kto z nią wygra było tak naprawdę z ich perspektywy kwestią drugorzędną) pokazuje miejsce w którym się znaleźliśmy – jeszcze 5-10 lat temu coś podobnego byłoby nie do pomyślenia. Poza wszystkim – Macron poza zacieśnianiem integracji i „Europą dwóch prędkości” (co leży w interesie jego mocodawców, a nie obywateli), nie ma realnie niczego Francuzom do zaoferowania. Jego wybór to plasterek na rozjątrzoną ranę i nijak się ma do prawdziwych, buzujących we Francji problemów. A te, począwszy od migracji i napięć etniczno-kulturowych, po zabijającą tamtejszą gospodarkę walutę euro i przerost różnych „socjali”, będą wciąż podskórnie narastały, aż koniec końców rozsadzą tę wydmuszkę ulokowaną dziś w prezydenckim fotelu. Pytanie, czy wówczas Francuzi pójdą po rozum do głowy.
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 19 (12-18.05.2017)
Jestem pod wrażeniem. Świetny artykuł.
OdpowiedzUsuń