W skali globalnej transfery do rajów podatkowych opiewają na setki miliardów – tylko w 2015 r. międzynarodowe korporacje wytransferowały do rajów podatkowych 627 mld. euro.
Hitem podatkowym tegorocznego sezonu ogórkowego stał się niewątpliwie „exit tax”, pełniący w doniesieniach działów ekonomicznych rolę pytona z Konstancina. Nowy podatek podobnie jak kilkumetrowy gad ma być groźny, nieuchwytny i nikt nie widział go na oczy – poza wylinką, której odpowiednikiem są szczątkowe przecieki z Ministerstwa Finansów. Prace nad daniną mającą obowiązywać już od przyszłego roku owiane są nimbem tajemnicy - co, jak rozumiem, ma utrudnić potencjalnym kombinatorom stworzenie wyprzedzających strategii optymalizacyjnych i wyszukanie luk w przygotowywanych przepisach. Ogólne założenia są jednak znane: „exit tax” ma być „podatkiem od przeprowadzki” zniechęcającym do przenoszenia firm i kapitału do rajów podatkowych. Opodatkowaniu mają podlegać wyprowadzane za granicę aktywa (nawet do 100 proc. ich rynkowej wartości). Rozwiązanie to jest realizacją Dyrektywy Rady Unii Europejskiej 2016/1164 z 12 lipca 2016 r. i docelowo zostanie zaimplementowane we wszystkich państwach członkowskich. Oczywiście, dyrektywa daje poszczególnym krajom spory margines swobody, ale znając chwalebną pasję premiera Morawieckiego do uszczelniania systemu podatkowego należy się spodziewać, że przygotowywana ustawa będzie mocno restrykcyjna.
Generalnie pomysłowi można tylko przyklasnąć – raje podatkowe w międzynarodowym obrocie pełnią bowiem rolę paserów czerpiących zyski z umożliwiania korporacjom ukrywania dochodów. Mówiąc metaforycznie, służą za „dziuple” do melinowania kradzionych „fantów”. Cierpią na tym kraje w których dochody te były realnie wypracowane, co skutkuje nieproporcjonalnym zwiększeniem danin dla tych, którzy nie mają możliwości optymalizacji, przede wszystkim dla zwykłych obywateli (PIT i wysoki VAT) i drobnych przedsiębiorców. Przykładowo, w Polsce wpływy z PIT stanowią 9,3 proc. wpływów budżetowych, a CIT jedynie 5,33 proc. (dane OECD na podst. raportu „Uciekające podatki” Instytutu Globalnej Odpowiedzialności). Kolejnym efektem ubocznym jest zadłużanie się państw zmuszonych do rekompensowania sobie utraconych dochodów. Tylko w 2015 r. (nie licząc innych transferów) Polska utraciła na rzecz rajów podatkowych 4 mld. zł. - w tym 3 mld. wywędrowało do państw europejskich takich jak Malta, Cypr, Irlandia czy kraje Beneluxu.
Od pewnego czasu Unia Europejska usiłuje walczyć z tym procederem, zaś twarzą batalii stał się szef KE Jean-Claude Juncker, co jest o tyle groteskowe, że wcześniej sam jako premier Luksemburga był głównym motorem „przebranżowienia” swojego kraju w czołowy europejski raj podatkowy, o czym szeroka publiczność mogła się przekonać przy okazji afery Lux-leaks. Okazało się, że Wielkie Księstwo Luksemburga jest siedzibą kilkuset międzynarodowych korporacji, w tym takich gigantów jak Amazon, McDonald's czy IKEA płacących na podstawie specjalnych umów (tzw. „comfort letters”) poniżej 1 proc. podatku CIT. Co ciekawe, w publikowanej przez Komisję Europejską „czarnej liście rajów podatkowych” nie figuruje żadne państwo z Europy, choć wg organizacji badających problem należałoby dołączyć do spisu kraje wymienione w poprzednim akapicie plus chociażby dependencje Wielkiej Brytanii. Komisja tłumaczy się tym, że na liście umieszczono jedynie państwa „nie współpracujące” z Unią przy zwalczaniu unikania opodatkowania. Hm, ciekaw jestem w jaki sposób „współpracuje” z władzami UE przywołany tu Luksemburg – czyżby przysolił Amazonowi 29 proc. CIT, czyli tyle, ile wynosi nominalna stawka tego podatku w tym kraju?
W skali globalnej transfery do rajów podatkowych opiewają na setki miliardów – w 2017 r. naukowcy z uniwersytetów w Kopenhadze i Berkeley badając pracowicie bilanse płatnicze, raporty organów podatkowych, dane Eurostatu i sprawozdania finansowe firm wyliczyli, że tylko w 2015 r. międzynarodowe korporacje wytransferowały do rajów podatkowych 627 mld. euro zagranicznych zysków, z czego 47 proc. trafiło do Unii Europejskiej, zaś 53 proc. przypadło rajom z innych regionów świata. Warto dodać, że owe 627 mld. to 45 proc. zysków globalnych potentatów, co daje wyobrażenie o rozmiarach procederu.
Wracając na nasze podwórko. Jedynym zgrzytem pojawiającym się w doniesieniach na temat „exit tax” jest możliwość opodatkowania zwykłych obywateli przenoszących się za granicę. Tu drapieżność fiskusa posuwa się zdecydowanie za daleko. Czy Kowalski prowadzący w Polsce sklep albo warsztat samochodowy ma zapłacić „wyprowadzkowe” na równi np. z bankiem? Czysty absurd i miejmy nadzieję, że rząd wycofa się z tego poronionego pomysłu. Nawiasem, kolejnym krokiem powinno być opodatkowanie internetowych gigantów typu Facebook czy Google (dziś płacą podatki w Irlandii i ani grosza w innych krajach UE). Podsuwam tu za darmo swój autorski pomysł: otóż należałoby wprowadzić swoisty „podatek pogłówny”, czyli daninę od liczby użytkowników zarejestrowanych w danym kraju. Zobaczyć minę Marka Zuckerberga na wieść o tym, że ma zabulić za każdego z 16 mln. polskich „fejsbukowiczów” – bezcenne.
Gadający Grzyb
Na podobny temat:
Wszyscy płacimy za „optymalizację”
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 29-30 (27.07-09.08.2018)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz