Niedawna „żelazna kanclerz” dziś jest już mocno zardzewiała – po niegdysiejszym upojeniu potęgą nie został ślad, a na horyzoncie majaczy widmo upadku.
I. Cesarzowa Europy
Znane powiedzenie głosi, że pycha kroczy przed upadkiem – i w ostatnim czasie pasuje ono jak rzadko do politycznych losów Angeli Merkel. Jeszcze niedawno jawiła się niczym wszechwładna „cesarzowa Europy”, bezceremonialnie dyktująca swą wolę unijnym instytucjom i poszczególnym państwom – dziś jest cieniem samej siebie. Skalę upadku dobrze obrazuje porównanie jej dokonań sprzed lat z obecną, rozpaczliwą szarpaniną. Przypomnijmy, że to właśnie niemiecka kanclerz była spiritus movens powstania w 2011 r. tzw. „Grupy Frankfurckiej” - nieformalnego gremium w skład którego prócz niej wchodził ówczesny prezydent Francji Nicolas Sarkozy, najwyżsi unijni dygnitarze (w tym przewodniczący KE Jose Barroso i szef Europejskiego Banku Centralnego Mario Draghi) plus szefowa MFW Christine Lagarde. To właśnie za ich sprawą doprowadzono do przeczołgania, a następnie obalenia szefów rządów w dwóch krajach członkowskich – najpierw do odstrzału poszedł grecki premier Jorgos Papandreu, następnie zaś „niezatapialny” Silvio Berlusconi. Pierwszego zmuszono do dymisji groźbą wstrzymania transzy pomocowych, drugiego – nagłym wzrostem oprocentowania włoskich obligacji. W ich miejsce przyszli wskazani przez „Grupę Frankfurcką” (czyli przez Angelę Merkel) Lukas Papademos (były wiceprezes EBC) oraz Mario Monti (umocowanie – m.in. Komisja Trójstronna i Grupa Bilderberg). Niecałe dwa tygodnie po dymisji Berlusconiego, 28 listopada 2011 r., swój słynny „hołd berliński” złożył cesarzowej Angeli szef polskiego MSZ Radosław Sikorski, wzywając Niemcy do wzięcia na siebie odpowiedzialności za Europę.
Tak wówczas wyglądała sytuacja: Merkel władna była odwoływać europejskie rządy, a przedstawiciel największego kraju Europy Środkowej śpieszył do stolicy Niemiec z wiernopoddańczymi deklaracjami. Ta hegemonia znajdowała potwierdzenie również w następnych latach, gdy Niemcy narzucały „plany pomocowe” kolejnym pogrążonym w kryzysie gospodarkom strefy euro, ze szczególnym uwzględnieniem Grecji (nota bene, niemiecki budżet na greckich obligacjach zarobił od 2010 r. 2,9 mld. euro). Brukselscy mandaryni byli bezwolnymi marionetkami, zaś Angela Merkel mogła wystrugać na „eurokratę” nawet takie kompletne zero, jak Donald Tusk. Mówiąc krótko – totalna dominacja gospodarcza i polityczna, połączona z kolonialnym drenażem wschodnich i południowych rubieży UE. Na powyższe nakładały się zapowiedzi „przyśpieszenia” i „zacieśniania integracji” w czym brylował szef Parlamentu Europejskiego Martin Schulz – przedstawiciel koalicyjnej SPD. Wydawało się, że urzeczywistnienie IV Rzeszy jest o krok.
II. Zaślepienie pychą
Na szczęście, gdy Pan Bóg chce kogoś ukarać, to wpierw odbiera mu rozum. I takim przejawem braku rozsądku, zaślepienia pychą i własną wszechmocą, stała się fatalna w skutkach decyzja o otwarciu granic przed hordami muzułmańskich nachodźców. Decyzja, dodajmy, z której kanclerz Merkel nie wytłumaczyła się do tej pory. Otwierając granice przed barbarzyńcami, berlińska cesarzowa nie raczyła się skonsultować z europejskimi „partnerami”, ignorując jednocześnie przepisy międzynarodowe (np. konwencję dublińską), a nawet prawo własnego kraju. W 2017 r., tuż przed ostatnimi wyborami, Służba Naukowa Bundestagu jednoznacznie stwierdziła, że wpuszczenie migrantów dokonało się „na gębę”, bez dochowania żadnych procedur i drogi służbowej. Ot, pani kanclerz wydała rozkaz „wpuszczać” - i wpuszczono, ze wszystkimi znanymi nam aż za dobrze konsekwencjami.
Islamska inwazja z 2015 r. odbyła się w atmosferze kreowanego przez Niemcy szantażu moralno-politycznego wobec opornych. „Czarnym ludem” stał się chroniący swój kraj Victor Orban, wkrótce zaś potem – rząd Prawa i Sprawiedliwości. Niemcy, oraz ich przedstawiciele w Brukseli napawali się rzekomą cywilizacyjną wyższością nad „ksenofobiczną” Europą Środkową epatując terminem „Willkommenskultur” („kultura powitania”), mającym obrazować ideał „europejskości”, który winny naśladować inne, „zacofane” kraje „nowej Europy”. Próżno dziś dociekać, co tak naprawdę Angelą Merkel powodowało – czy jakiś idealistyczny obłęd, czy miraż pozyskania taniej siły roboczej dla niemieckiej gospodarki. Faktem jednak jest, że niekontrolowany napływ nachodźców w krótkim czasie zdestabilizował społeczną sytuację w Niemczech, co Angela Merkel wraz z posłusznymi jej mediami (w Niemczech coś takiego jak media opozycyjne nie istnieje) usiłowały zakrzyczeć sloganem „Wir schaffen das!” („damy radę!”) i plotąc o dobrotliwej, przepojonej humanitaryzmem „mutter Angeli”. Szybko okazało się, że „mutter Angela” jednak „nie daje rady” - nastąpił wzrost przestępczości (w tym na tle seksualnym), ataki terrorystyczne, zanieczyszczanie przestrzeni publicznej (co dla miłujących porządek Niemców jest również nie do zniesienia), wreszcie – skokowy wzrost antysemityzmu i napaści na Żydów oraz synagogi. Słowem – multi-kulti pełną gębą.
III. Zardzewiała kanclerz
W efekcie, niemiecki naród, dotąd oczadziały od wszechobecnych oparów lewactwa, zaczął w ekspresowym tempie trzeźwieć. Wyrazem tego były ubiegłoroczne wybory do Bundestagu w których partie „wielkiej koalicji” zanotowały najgorsze od dziesięcioleci wyniki wyborcze, zaś trzecią siłą w parlamencie stała się „populistyczna” Alternatywa dla Niemiec (AfD) z 12,6 proc. głosów. Gdy opisywałem te polityczne spazmy w październiku ub.r. w tekście „Zmierzch cesarzowej Europy” odnotowałem, że Angela Merkel wyszła z wyborczej konfrontacji mocno poobijana i osłabiona, co musi się przełożyć na jej pozycję polityczną. Dziś widać wyraźnie, że dotychczasowa dominatorka znajduje się na równi pochyłej i wkrótce może podzielić los Martina Schulza. Niedawny butny „dyktator” europarlamentu, pohukujący na Polskę i Węgry, poprowadził SPD do wyborczej klęski (20,5 proc., najgorszy powojenny wynik tej partii), w efekcie czego został zmuszony do ustąpienia z fotela szefa socjaldemokratów i kompletnie znikł z politycznego horyzontu. Obecnie Angela Merkel ma podobne problemy. Jej przywództwo w CDU jest coraz częściej kwestionowane, a na krytykę pozwalają sobie nawet niemieckie media - rzecz dotąd niespotykana.
Na dodatek otwarcie buntuje się „siostrzana” bawarska CSU pod rządami ministra spraw wewnętrznych Horsta Seehofera. CSU czuje na karku gorący oddech AfD, na rzecz której straciła aż 10,5 proc. głosów i Seehofer wałczy o przetrwanie, przejmując część antyimigranckiej agendy AfD (Bawaria jest landem szczególnie mocno dotkniętym nachodźczą inwazją). Szef CSU postuluje zaostrzenie polityki azylowej i odsyłanie migrantów zarejestrowanych w innych państwach UE, a także bardziej rygorystyczne egzekwowanie przepisów. Przy tym wszystkim od dłuższego już czasu ostentacyjnie flirtuje z Viktorem Orbanem, chwaląc jego politykę i podejmując węgierskiego przywódcę na partyjnych zjazdach. Jest to jawne zanegowanie linii Angeli Merkel, która nie jest w stanie przyznać się do błędu i uparcie forsuje „systemowe” rozwiązania na forum Unii Europejskiej – czyli kontynuuje bezowocne usiłowania podzielenia się z Europą niemieckimi problemami. Doszło do tego, że Seehofer otwarcie stwierdził, iż „nie może dłużej współpracować z tą kobietą”. Oznacza to, że koalicja (a co za tym idzie - rząd Angeli Merkel) wisi na włosku. Byłoby ponurym rechotem historii, gdyby spuścizną Merkel stało się zniszczenie fundamentalnej dla niemieckiej polityki instytucjonalnej koalicji CDU-CSU. Gdyby tak się stało, otworzyłyby się nader ciekawe możliwości – choćby przemiana CSU z partii regionalnej w ogólnoniemiecką, a w przyszłości może nawet sojusz z AfD. Dziś wprawdzie oba ugrupowania walczą o zbliżony, „tożsamościowy” elektorat, ale za kilka lat, gdy podział społecznych wpływów się utrze – czemu nie?
Nie lepiej jest na arenie międzynarodowej. Widomą oznaką malejących wpływów Niemiec było fiasko utrącenia włoskiego rządu Giuseppe Conte firmowanego przez „populistyczną” koalicję Ligi i Ruchu 5 Gwiazd – o co zabiegał chociażby niemiecki eurokomisarz Guenther Oettinger. Wymowny kontrast w porównaniu z czasami, gdy jednym ruchem ręki Merkel strącała Berlusconiego. Kolejny policzek, to ostentacyjny bojkot mini-szczytu migracyjnego (24 czerwca) przez kraje Grupy Wyszehradzkiej z cichym poparciem kanclerza Austrii Sebastiana Kurtza (kolejnego sojusznika CSU). Nawet niemiecka prasa zmuszona była zauważyć, że czasy, gdy Merkel leciała do Brukseli narzucać swą wolę bezpowrotnie minęły i dziś raczej musi udawać się tam po prośbie, godząc się po drodze na różne kompromisy, np. popierając postulat Macrona stworzenia wspólnego budżetu strefy euro, czemu do niedawna była zdecydowanie przeciwna.
W USA takiego „schyłkowego” polityka określa się mianem „kulawej kaczki” - i widać wyraźnie, że Angela Merkel coraz bardziej staje się „kulawą kaczką” europejskiej polityki. Niedawna „żelazna kanclerz” dziś jest już mocno zardzewiała – po niegdysiejszym upojeniu potęgą nie został ślad, a na horyzoncie majaczy widmo upadku.
Gadający Grzyb
Na podobny temat:
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Artykuł opublikowany w dwutygodniku „Polska Niepodległa” nr 13 (04-17.07.2018)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz