piątek, 6 października 2017

Zmierzch cesarzowej Europy

Patrząc z polskiej perspektywy, wynik wyborów w Niemczech jest niemal idealny.

I. „Populiści” trzymają się mocno

Ha – iluż to liberalnych mędrków po zwycięstwie francuskiego Makarona (kojarzą Państwo - tego, co ożenił się z własną babcią) wieściło nastanie „epoki postpopulizmu”, co miało oznaczać, że „populiści” są w odwrocie, ich fala opada, a Europa wraca w utarte koleiny normalności. Przez ową „normalność” lewicowo-liberalny mainstream rozumie rzecz jasna sytuację, kiedy ludzie po chwilowej gorączce znów posłusznie głosują na tych, których im się wskaże. Kiedy bowiem ludzie głosują jak chcą, momentalnie staje się to wielkim „zagrożeniem dla demokracji”. Wyśmiewałem te wynikające z chciejstwa fantazje w lipcowym tekście „Symetryzm i postpopulizm – nowe zaklęcia liberałów” („PN” nr 27/2017) - i, nie chwaląc się, wyszło na moje. „Populizm” bowiem, co podkreślałem wówczas, wcale się nie cofnął – mainstream, by wygrać z jednym czy drugim „radykałem” musi obecnie mobilizować wszystkie siły, co obserwowaliśmy kolejno w Austrii, Holandii i Francji. Jeszcze niedawno taka sytuacja byłaby nie do pomyślenia. Co więcej, dotychczasowe elity zmuszone są sięgać po „podróbki” - czyli postaci z trzeciego szeregu, by uzyskać efekt świeżości, bo wyborcom na widok dobrze im znanych polityków robi się niedobrze (casus Austrii i Francji). Ba - by liczyć na wyborczy sukces, głównonurtowi politycy podkradają postulaty „radykałom” - jak było to podczas ostatnich wyborów w Holandii. Mając to na uwadze, prognozowałem kilkunastoprocentowy wynik Alternatywy dla Niemiec (AfD) w jesiennych wyborach do Bundestagu, co jak na niemieckie warunki oznaczałoby trzęsienie ziemi. Powyższe diagnozy właśnie znalazły potwierdzenie, świadczące nie tyle o końcu wyśnionej przez liberalnych komentatorów „epoki postpopulizmu”, ile o tym, że owa epoka nigdy nie nastała.

W wyborach do Bundestagu z 24 września 2017 AfD uzyskała 12,6 proc. głosów, stając się trzecią siłą niemieckiego parlamentu. Dla wielu obserwatorów, nawet w samych Niemczech (co dziwi o tyle, że przecież to oni powinni najlepiej wyczuwać nastroje w swoim kraju) było to szokiem. Kolejnym szokiem był wynik dwóch największych ugrupowań, które zanotowały kolejno 33 proc. (CDU/CSU) oraz 20,5 proc. (SPD). W porównaniu z poprzednimi wyborami CDU/CSU straciła zatem 8,5 proc., zaś SPD – 5,2 proc. Warto podkreślić, że dla partii Angeli Merkel jest to najgorszy rezultat od 1949 r., natomiast dla SPD – w ogóle w powojennej historii. Zatem, paradoksalnie „wielka koalicja” odniosła zwycięstwo... ocierające się o klęskę. Błyskawicznie zareagowali socjaldemokraci, wymuszając na swym liderze Martinie Schulzu deklarację o wycofaniu się z koalicji z chadekami (sam Schulz ponoć zerwaniu koalicji był niechętny, bo marzył mu się fotel wicekanclerza – najwyraźniej w Brukseli zdążył się przyzwyczaić do eksponowanych stanowisk).

Kilka słów o szefie SPD. Gdy wracał z Brukseli po zakończeniu kadencji jako przewodniczący Parlamentu Europejskiego, był witany niemal jak zbawca na białym koniu. Miał tchnąć w swoją partię nowego ducha i stać się jej wyborczą lokomotywą. Początkowo faktycznie dał się zauważyć „efekt Schulza”, a SPD na początku roku zaczęła nawet doganiać CDU w sondażach. Jednak im dalej, tym było gorzej - „efekt Schulza” okazał się efemerydą. Okazało się, że Martin Schulz nie ma wyborcom nic nowego do zaproponowania i bardzo szybko dał się poznać z dobrze nam znanej strony – jako tępogłowy doktryner, mający na wszystko jedną receptę: „więcej tego samego”. Jednak coś, co znajdowało poklask wśród odrealnionych euro-mandarynów, w konfrontacji z demokratyczną weryfikacją poniosło spektakularną porażkę i dziś nie jest nawet pewne, czy Schulz utrzyma fotel lidera własnej partii. Nie muszę chyba dodawać, że dla Polski jest to znakomita wiadomość.


II. Wybudzenie z matrixu

Generalnie, niemieckie wybory pokazały jakim matrixem jest tamtejsze życie publiczne – od polityki po świat mediów. Zadam proste pytanie: czy są Państwo w stanie wskazać jakiekolwiek opozycyjne medium w Niemczech? Ale takie opozycyjne na serio, a nie ograniczające się do „konstruktywnej krytyki” trzeciorzędnych dupereli? Na przykład podważające sens polityki imigracyjnej kanclerz Merkel? No właśnie. I tak wyglądała kampania wyborcza – również w czołowych niemieckich mediach, które jasno pokazały, że są po prostu częścią systemu władzy. Dywagowano na temat subtelnych różnic między przodkiem a tyłkiem, tak by broń Boże nie zahaczyć o kwestie naprawdę palące z inwazją nachodźców na czele. Odzwierciedleniem tego była nudna jak flaki z olejem debata Merkel – Schulz przeprowadzona wedle schematu: ja, ja, gut, gut. Renty, opłaty autostradowe, pomstowanie na Trumpa, kosmetyczne różnice w podejściu do imigracji. Schulz zerwałby negocjacje akcesyjne z Turcją - Merkel na to, że trzeba być bardziej powściągliwym – i tak aż do końca, często wręcz wśród wzajemnych przytakiwań. By podczas kampanii nie było zbędnych dysonansów zadbała również telewizja ZDF w ostatniej chwili odwołując udział rzeczniczki ofiar zamachu w Berlinie (Astrid Passin) w debacie z Angelą Merkel. Tak się to turlało w obezwładniających oparach politycznej poprawności aż do 24 września.

A w tym czasie AfD rosła w siłę, zbierając głosy rozczarowanych. Kanclerz Merkel nie dały do myślenia pomidory, którymi obrzucono ją na wiecu w Heidelbergu (może dlatego, że były tylko dwa), gwizdy i okrzyki w Wolgast czy Torgau – co jako żywo przypomina impregnację na rzeczywistość Bronisława Komorowskiego w 2015 r. Wreszcie, przed samymi wyborami Służba Naukowa Bundestagu opublikowała opinię z której jednoznacznie wynika, że podejmując „na gębę”, z pominięciem jakichkolwiek procedur, decyzję o wpuszczeniu do Niemiec imigrantów „mutter Angela” złamała prawo. Ponadto Angela Merkel, chcąc poszerzyć bazę wyborczą, dała zielone światło dla legalizacji homomałżeństw – był to błąd, bowiem ostentacyjnie odchodząc od chadeckich wartości kulturowych, by podlizać się lewactwu, zraziła do siebie konserwatywnych wyborców, a lewacy i tak mieli na kogo głosować (chociażby Die Linke czy Zieloni).

Za to odklejenie się od rzeczywistości, społecznych nastrojów, lekceważenie wyborców i pomijanie kluczowych tematów, przyszło zapłacić cenę. Bańka w której zamknięte były niemieckie elity polityczne i opiniotwórcze została przekłuta. Wynik wyborczy pokazuje, że na CDU/CSU i SPD zagłosowały w zasadzie tylko twarde elektoraty, zaś reszta głosów rozproszyła się pomiędzy mniejsze ugrupowania (FDP – 10,7, Die Linke – 9,2, Zieloni – 8,9 proc.), czego największym beneficjentem stała się AfD – z analiz wynika, że Alternatywa dla Niemiec urwała CDU około miliona głosów, a CSU w Bawarii straciła aż 10,5 proc. Innymi słowy, tradycyjne ugrupowania utraciły zdolność przyciągania wyborców.


III. Jamajski przekładaniec

Patrząc z polskiej perspektywy, wynik wyborów w Niemczech jest niemal idealny. O blamażu polakożercy Martina Schulza już była mowa – kanclerzem pozostanie Angela Merkel, co dla nas jest relatywnie lepszą opcją. Jednak „cesarzowa Europy” wyszła z wyborczej konfrontacji z rzeczywistością mocno poobijana i osłabiona – to już nie będzie ta wszechwładna polityczna dominatorka i „matka narodu” z jaką mieliśmy do czynienia w ostatnich latach i wszystko wskazuje, że zaczyna się właśnie jej ostatnia kadencja na stanowisku kanclerza. Teraz czeka ją trudne, być może kilkumiesięczne klecenie „jamajskiej koalicji” (od partyjnych kolorów: CDU – czarny, FDP – żółty, Zieloni – zielony), co zważywszy na fundamentalne różnice pomiędzy liberałami z FDP, a eko-socjalistami z Zielonych jest zadaniem karkołomnym. W najbliższym czasie zatem Niemcy będą zajęte głównie sobą, co powinno dać nam nieco oddechu, bo kanclerz zwyczajnie nie będzie miała głowy, by poświęcać Polsce i „totalnej opozycji” tyle uwagi co do tej pory. Poza tym, nawet w przypadku konfrontacji na linii Polska – „Europa” (a więc Niemcy) jej pozycja będzie o wiele słabsza niż dotychczas, a co za tym idzie – również jej brukselskich i nadwiślańskich fagasów.

W Bundestagu natomiast czeka niemieckie elity polityczne permanentny czyściec, jaki zafunduje im AfD, chociażby wnosząc do oficjalnej debaty różne tematy „tabu”, których nie sposób będzie już przemilczeć. Oczywiście, Alternatywa dla Niemiec będzie poddana izolacji – taktyka mainstreamu zapewne sprowadzi się do przeczekania w nadziei, że „populiści” z czasem wytracą impet i zużyją się politycznie. Będą również próby odebrania im paliwa poprzez „zagospodarowanie” niektórych postulatów, na co naciska CSU, którą czekają wybory w Bawarii. AfD to rzecz jasna żadni nasi przyjaciele, do tego rusofile na miarę SPD, ale jako radykalna opozycja wzburzą nieco zastygłe niemieckie bajorko i zwiążą część sił tamtejszego establishmentu na froncie wewnętrznym – co również gra na naszą korzyść. Wszystko wskazuje więc na to, że ostatnia kadencja Angeli Merkel będzie zarazem najtrudniejszą z dotychczasowych. Właśnie rozpoczął się zmierzch „cesarzowej Europy”.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Media w Niemczech – na służbie władzy

Symetryzm i postpopulizm – nowe zaklęcia liberałów


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 39 (04-17.10.2017)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz