niedziela, 1 października 2017

Jednolity obszar inwestycyjny – lekarstwo na patologie?

Specjalne Strefy Ekonomiczne stały się siedliskiem rozlicznych patologii, których apogeum związane było z „uelastycznieniem” rynku pracy.



Tydzień temu pisałem w tym miejscu o projekcie stopniowego wygaszania umów o ochronie i popieraniu inwestycji (BIT), łączących nas z krajami UE – dziś natomiast skupię się na innej chorobie naszego życia gospodarczego, czyli Specjalnych Strefach Ekonomicznych (SSE), które z BIT-ami łączy pewien podstawowy aspekt, mianowicie, faworyzowanie zagranicznego kapitału kosztem przedsiębiorstw krajowych. Jak wiemy, podczas niedawnego Forum Ekonomicznego w Krynicy wicepremier Morawiecki błysnął fajerwerkiem, ogłaszając rozciągnięcie regulacji dotyczących SSE na obszar całej Polski. Konkretnie, dotychczasowe strefy mają zostać zastąpione jednolitym obszarem inwestycyjnym, co oznacza, że przywileje zastrzeżone dotąd dla podmiotów działających w SSE zaczną funkcjonować w skali ogólnokrajowej – pod warunkiem spełnienia odpowiednich kryteriów ilościowych (nakłady inwestycyjne w zależności od stopy bezrobocia w danym powiecie oraz wielkości przedsiębiorstwa) i jakościowych (szereg wymagań związanych z założeniami Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju). W związku z powyższym, obecna ustawa o Specjalnych Strefach Ekonomicznych obowiązująca do 2026 r. nie zostanie przedłużona, a zamiast niej funkcjonować będzie wprowadzany równolegle od 2018 r. jednolity obszar inwestycyjny. Jak zapowiada Ministerstwo Rozwoju, SSE do 2026 r. będą działać tylko dla już wydanych decyzji, zaś przyszłe inwestycje mają podlegać nowym regulacjom. W ocenie Mateusza Morawieckiego dzięki proponowanym rozwiązaniom do 2027 r. nakłady inwestycyjne mają wzrosnąć do 117,2 mld. zł. i powstać ma 158,3 tys. miejsc pracy.
Brzmi to obiecująco, bo dotychczasowa praktyka działania SSE od dawna wołała o pomstę do nieba. Przypomnijmy, że strefy zostały wprowadzone ustawą z 1994 r. i pierwotnie stanowić miały rozwiązanie przejściowe (przewidziane na 20 lat), pomagające uporać się z szalejącym wówczas bezrobociem. Jednak, jak to bywa z prowizorkami, strefy okazały się zadziwiająco trwałe, zaś ramy czasowe przedłużano im dwukrotnie – w 2008 (do 2020) i 2013 (do 2026 r.) - w czym trudno nie dopatrzeć się lobbyingu zainteresowanych podmiotów. W międzyczasie zaś SSE stały się siedliskiem rozlicznych patologii, których apogeum związane było z „uelastycznieniem” rynku pracy.
Po pierwsze, podmioty inwestujące w SSE dzięki rozbudowanym przywilejom, takim jak długoletnie zwolnienie z CIT, pomoc publiczna pod różnymi postaciami (zwolnienie z podatku od nieruchomości, uzbrojone działki, granty inwestycyjne, środki unijne, dotacje z urzędów pracy, wsparcie administracyjne, opieka poinwestycyjna itp.) już na starcie były w uprzywilejowanej sytuacji względem przedsiębiorstw zlokalizowanych poza strefami, które nie mogły liczyć na podobne preferencje. Po drugie, z czasem to potencjalny inwestor dyktował odpowiadającą mu lokalizację – w efekcie zaczęło się tworzenie „podstref” i filii poza macierzystą lokalizacją danej strefy, często w wielu województwach. Dość powiedzieć, że obecnie 14 SSE działa w 179 miastach i 287 gminach – niekoniecznie tam, gdzie teoretycznie byłyby najbardziej potrzebne chociażby ze względu na wysokie bezrobocie. No i wreszcie, „zasługą” SSE jest walne przyczynienie się do „uśmieciowienia” polskiego rynku pracy. Powszechną praktyką jest w nich nie tyle zatrudnianie, co „wynajmowanie” siły roboczej od agencji pracy tymczasowej na umowę cywilnoprawną, za najniższą stawkę, co sprawia, że pracownik pracujący de facto na etacie, w pełnym wymiarze godzin, formalnie nie podlega kodeksowi pracy, nie ma prawa do chorobowego (zwolnienie lekarskie oznacza w praktyce wyrzucenie z pracy) do urlopu itp. Słowem, SSE stały się współczesnymi obozami pracy z półdarmowymi niewolnikami do wynajęcia, co skutkowało rozprzestrzenieniem się zjawiska „working poor”. Obecnie presja na utrzymanie jak najniższych kosztów zatrudnienia doprowadziła do kolejnego absurdu – otóż na sfinansowane w ogromnej mierze przez polskiego podatnika miejsca pracy przyjmuje się masowo gastarbeiterów z Ukrainy. Polskie państwo nie ma z tego literalnie nic.
Co więcej, wg wyliczeń Fundacji Kaleckiego (stan na 2013 r.) w SSE polski kapitał stanowił jedynie 19 proc., zwolnienia podatkowe w przeliczeniu na jedno miejsce pracy tylko w latach 2010-2012 wyniosły 139 tys. zł. (taki jest pokryty przez nas koszt stworzenia jednego miejsca pracy w SSE), zaś w latach 1998-2012 ulgi wyniosły ogółem 12 mld. zł. Krótko mówiąc, futrujemy zagraniczny kapitał kosztem rodzimych przedsiębiorców.
Piszę o tym z prostego powodu – rzecz bowiem w tym, by wraz z jednolitym obszarem inwestycyjnym powyższe plagi nie rozlały się na cały kraj. Min. Morawiecki zastrzega wprawdzie, że szczególnie premiowana będzie jakość nowo tworzonych miejsc pracy, wsparcie dla małych przedsiębiorstw, transfer know-how, współpraca z ośrodkami naukowymi itp. - i oby tak było, bo w przeciwnym razie może się okazać, że wskutek „rozwojowej” reformy wpadliśmy z deszczu pod rynnę.

Gadający Grzyb

Na podobny temat:

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 39 (29.09-05.10.2017)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz