Specjalne
Strefy Ekonomiczne stały się siedliskiem rozlicznych patologii,
których apogeum związane było z „uelastycznieniem” rynku
pracy.
Tydzień temu pisałem
w tym miejscu o projekcie stopniowego wygaszania umów o ochronie
i popieraniu inwestycji (BIT), łączących nas z krajami UE –
dziś natomiast skupię się na innej chorobie naszego życia
gospodarczego, czyli Specjalnych Strefach Ekonomicznych (SSE), które
z BIT-ami łączy pewien podstawowy aspekt, mianowicie, faworyzowanie
zagranicznego kapitału kosztem przedsiębiorstw krajowych. Jak wiemy,
podczas niedawnego Forum Ekonomicznego w Krynicy wicepremier
Morawiecki błysnął fajerwerkiem, ogłaszając rozciągnięcie regulacji
dotyczących SSE na obszar całej Polski. Konkretnie, dotychczasowe
strefy mają zostać zastąpione jednolitym obszarem inwestycyjnym, co
oznacza, że przywileje zastrzeżone dotąd dla podmiotów działających w
SSE zaczną funkcjonować w skali ogólnokrajowej – pod warunkiem
spełnienia odpowiednich kryteriów ilościowych (nakłady inwestycyjne w
zależności od stopy bezrobocia w danym powiecie oraz wielkości
przedsiębiorstwa) i jakościowych (szereg wymagań związanych z
założeniami Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju). W związku z
powyższym, obecna ustawa o Specjalnych Strefach Ekonomicznych
obowiązująca do 2026 r. nie zostanie przedłużona, a zamiast niej
funkcjonować będzie wprowadzany równolegle od 2018 r. jednolity
obszar inwestycyjny. Jak zapowiada Ministerstwo Rozwoju, SSE do 2026
r. będą działać tylko dla już wydanych decyzji, zaś przyszłe
inwestycje mają podlegać nowym regulacjom. W ocenie Mateusza
Morawieckiego dzięki proponowanym rozwiązaniom do 2027 r. nakłady
inwestycyjne mają wzrosnąć do 117,2 mld. zł. i powstać ma 158,3 tys.
miejsc pracy.
Brzmi
to obiecująco, bo dotychczasowa praktyka działania SSE od dawna
wołała o pomstę do nieba. Przypomnijmy, że strefy zostały wprowadzone
ustawą z 1994 r. i pierwotnie stanowić miały rozwiązanie przejściowe
(przewidziane na 20 lat), pomagające uporać się z szalejącym wówczas
bezrobociem. Jednak, jak to bywa z prowizorkami, strefy okazały się
zadziwiająco trwałe, zaś ramy czasowe przedłużano im dwukrotnie –
w 2008 (do 2020) i 2013 (do 2026 r.) - w czym trudno nie dopatrzeć
się lobbyingu zainteresowanych podmiotów. W międzyczasie zaś SSE
stały się siedliskiem rozlicznych patologii, których apogeum związane
było z „uelastycznieniem” rynku pracy.
Po pierwsze, podmioty inwestujące w SSE dzięki rozbudowanym
przywilejom, takim jak długoletnie zwolnienie z CIT, pomoc publiczna
pod różnymi postaciami (zwolnienie z podatku od nieruchomości,
uzbrojone działki, granty inwestycyjne, środki unijne, dotacje z
urzędów pracy, wsparcie administracyjne, opieka poinwestycyjna itp.)
już na starcie były w uprzywilejowanej sytuacji względem
przedsiębiorstw zlokalizowanych poza strefami, które nie mogły liczyć
na podobne preferencje. Po drugie, z czasem to potencjalny inwestor
dyktował odpowiadającą mu lokalizację – w efekcie zaczęło się
tworzenie „podstref” i filii poza macierzystą lokalizacją
danej strefy, często w wielu województwach. Dość powiedzieć, że
obecnie 14 SSE działa w 179 miastach i 287 gminach –
niekoniecznie tam, gdzie teoretycznie byłyby najbardziej potrzebne
chociażby ze względu na wysokie bezrobocie. No i wreszcie, „zasługą”
SSE jest walne przyczynienie się do „uśmieciowienia”
polskiego rynku pracy. Powszechną praktyką jest w nich nie tyle
zatrudnianie, co „wynajmowanie” siły roboczej od agencji
pracy tymczasowej na umowę cywilnoprawną, za najniższą stawkę, co
sprawia, że pracownik pracujący de facto na etacie, w pełnym wymiarze
godzin, formalnie nie podlega kodeksowi pracy, nie ma prawa do
chorobowego (zwolnienie lekarskie oznacza w praktyce wyrzucenie z
pracy) do urlopu itp. Słowem, SSE stały się współczesnymi obozami
pracy z półdarmowymi niewolnikami do wynajęcia, co skutkowało
rozprzestrzenieniem się zjawiska „working poor”. Obecnie
presja na utrzymanie jak najniższych kosztów zatrudnienia
doprowadziła do kolejnego absurdu – otóż na sfinansowane w
ogromnej mierze przez polskiego podatnika miejsca pracy przyjmuje się
masowo gastarbeiterów z Ukrainy. Polskie państwo nie ma z tego
literalnie nic.
Co więcej, wg wyliczeń Fundacji Kaleckiego (stan na 2013 r.) w SSE
polski kapitał stanowił jedynie 19 proc., zwolnienia podatkowe w
przeliczeniu na jedno miejsce pracy tylko w latach 2010-2012 wyniosły
139 tys. zł. (taki jest pokryty przez nas koszt stworzenia jednego
miejsca pracy w SSE), zaś w latach 1998-2012 ulgi wyniosły ogółem 12
mld. zł. Krótko mówiąc, futrujemy zagraniczny kapitał kosztem
rodzimych przedsiębiorców.
Piszę o tym z
prostego powodu – rzecz bowiem w tym, by wraz z jednolitym
obszarem inwestycyjnym powyższe plagi nie rozlały się na cały kraj.
Min. Morawiecki zastrzega wprawdzie, że szczególnie premiowana będzie
jakość nowo tworzonych miejsc pracy, wsparcie dla małych
przedsiębiorstw, transfer know-how, współpraca z ośrodkami naukowymi
itp. - i oby tak było, bo w przeciwnym razie może się okazać, że
wskutek „rozwojowej” reformy wpadliśmy z deszczu pod
rynnę.
Gadający
Grzyb
Na
podobny temat:
Notek
w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Artykuł
opublikowany w tygodniku „Gazeta
Finansowa” nr 39 (29.09-05.10.2017)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz