W obecnych warunkach masowa migracja skutkować będzie utrwaleniem peryferyjnego statusu naszej gospodarki – wiecznego podwykonawcy.
„Kowal zawinił, cygana powiesili” - w ten sposób można podsumować dymisję wiceministra inwestycji i rozwoju, Pawła Chorążego. Przypomnijmy, że Chorąży na debacie Klubu Jagiellońskiego „Jakiej polityki integracyjnej potrzebuje Polska?” wyraził opinię, iż do utrzymania wzrostu gospodarczego potrzebny jest zwiększony napływ imigrantów. Ponadto podał w wątpliwość sensowność repatriacji Polaków ze wschodu, w tym z Kazachstanu. Powodem mają być trudności językowe i logistyczne, prócz tego ze względów finansowych bardziej opłacalne jest przyjmowanie migrantów zarobkowych z Azji i Ukrainy. Wg Chorążego to dzięki imigracji zbudowany został „dobrobyt państw, które osiągnęły sukces”. Wypowiedzi p. Chorążego wywołały wśród opinii publicznej – zwłaszcza w twardym elektoracie PiS – spore zamieszanie, któremu zresztą trudno się dziwić. Jak pamiętamy bowiem, PiS swoje podwójne zwycięstwo w 2015 r. zawdzięcza w dużej mierze sprzeciwowi wobec przyjmowania obcych kulturowo przybyszy, szczególnie z krajów muzułmańskich – a tu nagle taka wolta?
Pozornie zatem nie dziwi, że premier Morawiecki odciął się od swojego podwładnego, twierdząc, że ten „zagalopował się zdecydowanie w niektórych swoich wypowiedziach” i ekspresowo go zdymisjonował. Notabene, przy tej okazji do mediów wyciekła informacja, że „premier był wściekły”, co jako żywo przypomina PR-owskie sztuczki z czasów Donalda Tuska. Hm, w to że Mateusz Morawiecki się mocno zdenerwował akurat nie wątpię, ale nie z tego powodu, że Chorąży powiedział coś sprzecznego z polityką rządu, tylko wręcz przeciwnie – premier się wściekł z powodu zbyt długiego języka i tego, że wiceminister publicznie wychlapał rządowe plany, na domiar złego tuż przed wyborami samorządowymi. Nie jest przecież żadną tajemnicą, że elektorat egzotycznych nachodźców sobie nie życzy i nawet na bliższych kulturowo Ukraińców patrzy coraz bardziej krzywym okiem.
Tymczasem polityka migracyjna jest wpisana czarno na białym w tzw. „plan Morawieckiego”, w tym do kluczowego dokumentu, czyli „Strategii na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju”. W rozdziale „Polityka migracyjna jako instrument zarządzania zasobami ludzkimi” możemy przeczytać o tym wszystkim, co przedstawił wiceminister - m.in. o potrzebie kształtowania polityki migracyjnej pod kątem potrzeb rynku pracy czy programach ukierunkowanych na integrację migrantów. Generalnie, Morawiecki żadną miarą nie chce powstrzymania napływu zagranicznych pracowników, lecz dąży jedynie do tego, by imigracja (docelowo obliczona na osiedlenie się przybyszy w Polsce na stałe) przebiegała w sposób planowy i kontrolowany. Na dobrą sprawę zatem premier powinien zdymisjonować samego siebie – ale że nie można utrącić „generała”, więc postanowiono rzucić na pożarcie „chorążego”.
Prawda jest jednak taka, że rzekoma konieczność masowego napływu pracowników z zagranicy, w tym bardzo dalekiej, jest dla członków rządu „oczywistą oczywistością”. Mówiła o tym chociażby dla „Rzeczpospolitej” minister przedsiębiorczości i technologii Jadwiga Emilewicz („Jesteśmy gotowi, żeby jeszcze bardziej otworzyć granice dla pracowników spoza Polski”) czy bezpośredni przełożony Pawła Chorążego, minister inwestycji i rozwoju Jerzy Kwieciński („Nasza gospodarka już teraz potrzebuje pracowników spoza Polski, a w przyszłości będzie ich potrzebować coraz więcej”). Co więcej, sam Chorąży udzielił wcześniej na ten temat obszernego wywiadu internetowej „Kulturze Liberalnej” - wówczas jeszcze prezentowanie oficjalnej polityki własnego rządu jakoś mu się upiekło.
Oczywiście, politycy jak mantrę powtarzają zapewnienia, że procesy imigracyjne mają przebiegać w sposób kontrolowany i bezpieczny, co jest jedynie pobożnym życzeniem. Nie da się zapanować nad milionowymi ruchami ludzkich mas i ich postępowaniem w kraju osiedlenia (a właśnie w takiej, milionowej skali, swe zapotrzebowanie zgłaszają organizacje przedsiębiorców). Przekonały się o tym na własnej skórze np. Niemcy, które podobne złudzenia żywiły co do tureckich gastarbeiterów. Polska już w tej chwili jest największym światowym importerem siły roboczej – i to w liczbach bezwzględnych, co na łamach wspomnianej „Kultury Liberalnej” ujawnił powołując się na dane OECD Paweł Kaczmarczyk, dyrektor Ośrodka Badań na Migracjami UW. Co to oznacza w praktyce? Ano to, że rząd rakiem wycofuje się z obietnic, że Polska wreszcie zerwie z modelem rozwoju opartym na taniej sile roboczej. W obecnych warunkach bowiem masowa migracja skutkować będzie utrwaleniem peryferyjnego statusu naszej gospodarki – wiecznego podwykonawcy. Zapłacą za to zwykli Polacy, którzy po staremu będą mieli do wyboru: godzić się na niskie płace lub emigrować za chlebem, co z kolei znów zwiększy presję na sprowadzanie obcokrajowców... i tak w kółko. W efekcie nastąpi pełzająca podmiana populacji – ze wszystkimi, znanymi z krajów Zachodu konsekwencjami. Ot, i taki właśnie będzie wyśniony przez ex-ministra Chorążego nasz wielki „sukces”.
Gadający Grzyb
Na podobny temat:
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 37 (21-27.09.2018)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz