Narodowa pobudka nastąpi - jak zwykle u Polaków – w najmniej spodziewanym momencie.
W części pierwszej skoncentrowałem się na domykaniu systemu w aspektach, nazwijmy to, społeczno-symboliczno-emocjonalnych. Dziś, kontynuując diagnozę, rozważę zarazem perspektywy wyjścia z obecnej sytuacji.
I. Platforma „Rewolucyjno-Instytucjonalna”.
Przede wszystkim jednak wyjaśnię, co rozumiem przez pojęcie „oświeconego (neo)totalitaryzmu”, którym to mianem określam system klarujący się pod rządami Platformy Obywatelskiej. Otóż, jest to system formalnie demokratyczny, ze wszystkimi właściwymi demokracji procedurami, z tym że zawłaszczenie państwa i spacyfikowanie wiodących środków masowego przekazu sprawia, iż owe procedury spełniają rolę coraz bardziej fasadową, zaś rządzący układ polityczny stopniowo stapia się w jedno ze strukturami państwa. W formie skrajnej mieliśmy z tego typu zjawiskiem do czynienia np. w Meksyku pod rządami Partii Rewolucyjno-Instytucjonalnej. W dzisiejszej „postpolitycznej” Polsce mamy podobne procesy w wersji light, niemniej uczynienie debaty społecznej fikcją (ujednolicenie medialnego przekazu) i „odpolitycznienie” przez zawłaszczenie wszystkich już chyba publicznych instytucji sprawia, że system staje się nadspodziewanie trwały i to mimo (a może właśnie dzięki) degrengolady i marazmu aparatu państwowego.
II. Trędowate państwo.
Symptomy degeneracji i rozkładu państwa mnożą się na każdym kroku. Współczesna Polska pod rządami „Platformy Rewolucyjno-Instytucjonalnej” nie radzi sobie literalnie z niczym, z czym powinno sobie radzić normalne, nowoczesne państwo: klęski żywiołowe (powódź), infrastruktura (zapaść kolei), modernizacja (odłożenie ad calendas graecas budowy kluczowych odcinków autostrad i tras szybkiego ruchu), finanse (gigantyczny dług publiczny), siły zbrojne (rozkład armii przez nieudolnie przeprowadzone „uzawodowienie”) - gdzie nie spojrzeć, tam trąd i strukturalna niemoc. Jeśli do tego dodać co najmniej podejrzane decyzje lub zaniechania w kwestiach międzynarodowych (rezygnacja z aspirowania do wiodącej roli w regionie) czy strategicznych sprawach energetycznych (pogłębienie uzależnienia surowcowego od Rosji, bierna postawa w kwestii Gazociągu Północnego i świnoujskiego gazoportu, przymiarki do importu energii elektrycznej z Obwodu Kaliningradzkiego, ignorowanie możliwości dywersyfikacyjnych, ambiwalentna postawa odnośnie gazu łupkowego) otrzymamy obraz „państwa na niby”, pozorującego działalność, samoograniczającego swą misję do „ciepłej wody w kranie” i wiecznego „tu i teraz”. Państwo takie jest już właściwie trupem – tyle tylko, że na trupie najwygodniej pożywiać się robakom, czyli dominującej części naszej „klasy politycznej”.
III. Społeczna katatonia.
Ten dryf, oczywiście, nie może trwać wiecznie, ale może trwać długo. Przypadł bowiem na okres „letargu” społecznego opisanego na początku poprzedniej części „Domkniętego systemu”. Polacy zmęczeni dwuleciem prób zaprowadzenia „IV Rzeczypospolitej” zdemonizowanej przez rozpisany na głosy aparat propagandowo-medialny, pozostający w wyłącznym posiadaniu sił „beneficjentów III RP”, pragną na dzień dzisiejszy przede wszystkim świętego spokoju. Mówiąc obrazowo, Tusk mógłby narobić im na głowy (co zresztą, metaforycznie, czyni) a ci uznaliby, że w sumie nic się nie stało, a poza tym, lepiej że obsrywa ich Tusk a nie Kaczyński.
Ów letarg daje się utrzymywać tym łatwiej (za pomocą „pijaru” i dawkowanych w kryzysowych momentach „wrzutek”), że zasygnalizowane problemy są z punktu widzenia przeciętnego obywatela zbyt abstrakcyjne, by mogły rozniecić silniejsze emocje. Wszak gaz wciąż jest w kuchenkach, zaś zadłużenie państwa kosztem przyszłych pokoleń... hm, nawet mając przed oczyma zegar długu większość nie jest w stanie poprawnie przeczytać wyświetlanej na nim liczby, nie mówiąc już o skojarzeniu jej z jakimikolwiek konsekwencjami. A co do kwestii międzynarodowych... cóż, z badań wynika, że Polacy czują się bezpieczni jak nigdy, pogrążeni w ogłupiającym błogostanie a poza tym grunt żeby nas lubiano... To postkolonialne, zakompleksione poczucie niższości znakomicie wykorzystują obecni „włodarze politycznej wyobraźni”, zagospodarowując społeczne zapotrzebowanie na bycie docenianym obrazkami poklepywania się po plecach z europejskimi przywódcami.
IV. Gdy skończą się igrzyska.
No dobrze, system jednak nie będzie trwał w nieskończoność, kiedy zatem można spodziewać się zmiany? W wariancie pierwszym następuje krach finansowy zmiatający ekipę „Platformy Rewolucyjno-Instytucjonalnej”, tego jednak nie pragnę, gdyż nie nazywam się Waldemar Kuczyński, który za rządów PiS ogłosił, że życzy Polsce jak najgorzej, bo to skróci rządy znienawidzonych „Kaczorów”. W wariancie drugim państwo będzie nadal powoli gniło, aż odezwie się ta charakterystyczna właściwość, którą opisałem w „polskich porach roku” – to samo z czym Polacy żyli przez lata nagle zacznie uwierać i przy jednym niepozornym ruchu rządu, jakich było wcześniej wiele, nagle nastąpi obudzenie. Niemniej, PO wygra następne wybory parlamentarne, tak jak poprzednie – prezydenckie i samorządowe – może nie miażdżąco, ale wyraźnie. Pytanie, czy dotrwa do kresu następnej kadencji?
Osobiście, kres rządów PO przewiduję na okres po Euro2012. Państwo do tej pory przegnije na tyle, że zacznie to doskwierać ludziom na różnych poziomach – nie dość, że zabraknie „chleba” to jeszcze skończą się „igrzyska”. Niewykluczona jest również jakaś spektakularna katastrofa organizacyjna podczas przyszłorocznej imprezy – już dziś wiadomo, że poza infrastrukturą sportową nie powstanie niemal nic z obiecywanych na Euro cudowności, możemy co najwyżej oczekiwać liftingu tego co już mamy, a to może zaowocować chociażby paraliżem komunikacyjnym. Polacy – kibice nie darują piłkarzykowi Tuskowi takiej kompromitacji...
V. Czekając na pobudkę.
Oczywiście, niewykluczone, że społeczna katatonia jest głębsza i trzeba będzie czekać dłużej na kres „oświeconego (neo)totalitaryzmu”. Dlatego też na zakończenie chciałbym jeszcze wrócić do dni Żałoby Narodowej po katastrofie smoleńskiej. Może wydawać się, że tamte emocje wypaliły się ze szczętem, że nic po tłumach zaludniających Krakowskie Przedmieście nie zostało... Otóż sądzę, że czas żałoby nie minął na próżno. Odłożył się gdzieś na dnie dusz uśpiony codziennością lecz kiedyś wypłynie na wierzch. Gdy wybrano Karola Wojtyłę papieżem, ówczesna „waadza” miała zgryz – ale, ostatecznie, nic się z punktu widzenia czerwonych nie stało. Gdy Papież przyjechał z pierwszą pielgrzymką do Polski „waadza” miała kolejny zgryz – ale i wówczas nic groźnego się nie wydarzyło. Rok później wybuchła Solidarność. Trzeba było sowieckiego generała w polskim mundurze żeby to zdusić.
Tragedia smoleńska i czas „Solidarnych 2010”, którzy mieli okazję policzyć się na Krakowskim Przedmieściu i podczas wawelskiego pogrzebu ma podobny potencjał duchowej bomby z opóźnionym zapłonem. To kiedyś da o sobie znać. Kiedy? Jak zwykle u Polaków – w najmniej spodziewanym momencie.
Gadający Grzyb
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz