Jeżeli rocznie wyprowadza się z Polski średnio 5,312 mld USD, to oznacza, że owoce wzrostu gospodarczego są konsumowane poza granicami Polski.
Andrzej Duda, świeżo upieczony prezydent-elekt, zapowiedział m.in. dwa projekty legislacyjne – cofnięcie podwyższenia wieku emerytalnego oraz podniesienie kwoty wolnej od podatku. Tylko przyklasnąć. O kwocie wolnej pisałem już w tekście „Podatek od nędzy” w którym zwracałem uwagę, że obecnie mamy ją na najniższym poziomie w Europie, co sprawia, iż podatek dochodowy zmuszeni są płacić ludzie żyjący poniżej minimum socjalnego. Jeśli natomiast chodzi o wiek emerytalny, to jego podniesienie nie było żadną „reformą” jak to szumnie nazywała rządowa propaganda, lecz zwykłym odsunięciem w czasie nieuchronnego krachu systemu ubezpieczeń społecznych, podobnie jak doraźnym klajstrowaniem dziury w finansach publicznych i pozornym zbiciem długu publicznego był skok na pieniądze zgromadzone w OFE. Innymi słowy, zamiast generalnej naprawy niewydolnego mechanizmu dołożono trochę smaru w nadziei, że jeszcze przez jakiś czas maszynka się nie zatrze.
Zresztą, pomyślmy – jeśli ponad 2 mln Polaków jest na emigracji, a prognozy mówią, że do końca 2015 liczba ta może sięgnąć 3 mln (już teraz wg „Forbesa” za granicą znajduje się co dziesiąty pracujący Polak), zaś kolejne miliony pracują w Polsce na „śmieciówkach” - to kto ma płacić te składki? Przecież nie pracownicy budżetówki, bo ich składki i podatki sprowadzają się w istocie rzeczy do przekładania publicznych pieniędzy z jednej kieszeni do drugiej. Podobnie jest, o czym pisałem przed tygodniem, z posłaniem do szkół sześciolatków, by te wcześniej weszły na rynek pracy przy braku jakiejkolwiek kompleksowej wizji, co zrobić, by dzisiejsze sześciolatki faktycznie tę pracę w Polsce znalazły – i to z godziwą płacą, bo przecież od tego zależy wysokość składek emerytalnych gwarantujących funkcjonowanie „umowy międzypokoleniowej” na zasadzie której działają ubezpieczenia emerytalne (w skrócie - obecni pracownicy płacą na emerytury swoich rodziców i dziadków). Bez rozwiązania problemu braku dobrze płatnej pracy i odwrócenia obecnej zapaści demograficznej niczego się tu nie wymyśli.
No właśnie. Zmiany proponowane przez Andrzeja Dudę idą w dobrym kierunku, lecz to jeszcze zbyt mało. Od prezydenta, a także od rządu wyłonionego w jesiennych wyborach (po obecnym niczego się nie spodziewam) oczekiwałbym podniesienia płacy minimalnej, a także stawek godzinowych – tego przekleństwa napędzającego zjawisko nie raz tu wspominanej „pracującej biedoty” („working poor”) i szerzej – lawinowego wzrostu prekariatu, czyli ludzi z permanentnie nieustabilizowaną – i to nie z własnej winy - sytuacją życiową. Bez jakiegoś cywilizowanego uregulowania powyższych kwestii nie będzie rodzin, bo to zbyt drogi luksus, a bez rodzin – nie będzie dzieci, czyli przyszłych podatników. Finanse publiczne się zawalą pod ciężarem długów i innych zobowiązań, głodowe emerytury poskutkują falą nędzy i wywłaszczeń, aż w końcu ostatni zgasi światło. Nie przesadzam – jeśli nic się nie zmieni, opisana apokalipsa czeka nas w perspektywie kilkudziesięciu lat.
Tymczasem obecnie udział płac w PKB wg danych Komisji Europejskiej wynosi w Polsce 46% - niżej plasują się jedynie Litwa, Łotwa i Słowacja. Owszem, to ogólnoświatowy trend, lecz my bijemy tu niechlubne rekordy. Wzrost płac ewidentnie nie nadąża za wzrostem PKB i produktywności pracowników, co w połączeniu z długością czasu pracy (ostatnie dane Eurostatu mówią, że jest to średnio 42,5 godz. tygodniowo, dłużej pracują tylko Grecy) czyni nas Bangladeszem Europy. Często mówi się w kontekście podwyżek o utracie konkurencyjności. Cóż, bazowanie na niskich kosztach pracy jest tak czy inaczej rozwiązaniem na krótką metę. Poza tym, barierą dla biznesu nie są koszty pracy tylko blokady biurokratyczne i fatalne prawo podatkowe - i właśnie te blokady oraz złe prawo pracodawcy rekompensują sobie niskimi kosztami zatrudnienia. Analogicznie, dla pracownika niestabilne formy zatrudnienia i niskie płace są dokładnie tym samym, czym dla pracodawcy karuzela wciąż zmieniających się przepisów w ramach których funkcjonuje i wysokie podatki. To właśnie dlatego ludzie głosują nogami wyjeżdżając, bądź odkładają na „święty nigdy” tak kluczową zarówno z indywidualnego, jak i ogólnopaństwowego punktu widzenia inwestycję, jaką jest założenie rodziny.
No i wreszcie kwestia ostatnia – uszczelnienie transferów kapitałowych, bowiem to one w znacznej mierze powodują, że wzrost PKB pozostaje na papierze. Jeżeli rocznie wyprowadza się z Polski średnio 5,312 mld USD, to oznacza, że owoce wzrostu gospodarczego nie są konsumowane w Polsce, lecz poza jej granicami – owoce wypracowane tutaj i okupione m.in. niskimi kosztami pracy, poziomem życia obywateli oraz zagrożeniem ich przyszłości. Stanem idealnym byłby powrót do prawa Bowleya, wedle którego średnio 2/3 wypracowanych dochodów ma trafiać do pracowników, 1/3 zaś do pracodawców. Nawet jeśli te proporcje są w dzisiejszych realiach nieosiągalne, to przynajmniej należy do nich dążyć, nie zaś pogłębiać obecne patologie.
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Na podobny temat:
Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 22-23 (29.05-11.06.2015)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz