Drodzy pracodawcy, nie byłoby dzisiaj takich problemów z pracownikami, gdybyście szanowali tych, których mieliście.
Zrzeszający małe i średnie firmy Związek Przedsiębiorców i Pracodawców (ZPP) wystosował pod adresem rządu dziesięciostronicowe memorandum pt. „Realizacja czarnego scenariusza – czy Polska straci pracowników z Ukrainy na rzecz Niemiec”. Głównym powodem publikacji dokumentu jest planowane od początku przyszłego roku otwarcie się Niemiec na pracowników spoza Unii Europejskiej, co dla Polski oznacza przede wszystkim „podebranie” imigrantów zarobkowych z Ukrainy – o czym pisałem w tym miejscu przed tygodniem. Jak twierdzi ZPP, odpływ Ukraińców będzie skutkował dla naszej gospodarki prawdziwą apokalipsą – obniżeniem wzrostu PKB o 1,6 proc., co przełoży się na utratę 1/3 dynamiki wzrostu PKB w stosunku do 2017 r. i brak ok. 500 tys. rąk do pracy, a to wraz z obecnymi wakatami dałoby milionową lukę na rynku. W efekcie, nastąpić ma spowolnienie gospodarcze, wzrost cen wywołany podniesieniem kosztów robocizny i spadek dochodów budżetowych.
Spójrzmy teraz, czego konkretnie domagają się od rządu pracodawcy. Otóż postulują oni ni mniej ni więcej, tylko by rząd zajął się wypełnianiem dziurawego wiadra poprzez nieustanne dolewanie wody. Tylko tak bowiem można rozumieć żądanie, by maksymalnie uprościć procedury sprowadzania do Polski obcokrajowców. I nie chodzi tu bynajmniej o zatrudnienie sezonowe czy na określony czas, po upływie którego zagraniczny pracownik wracałby do domu. „Spójna polityka imigracyjna” w ujęciu ZPP ma być obliczona na przyznawanie przybyszom prawa stałego pobytu, a docelowo – obywatelstwa. To jest zresztą stała śpiewka ZPP. Szef organizacji, Cezary Kaźmierczak, od dawna lobbuje za sprowadzeniem w najbliższych latach minimum 5 mln. obcokrajowców. Jest to oczywiście podane w otoczce „odpowiedzialnej” polityki, z zagwarantowaniem przybyszom nauki języka, możliwości sprowadzenia rodzin i wszechstronnej pomocy w społecznej integracji – ale dla każdego przytomnego obserwatora jest oczywiste, że nad imigracyjnym żywiołem o takiej skali zwyczajnie nie da się zapanować.
Już teraz państwo polskie może robić co najwyżej dobrą minę do zlej gry i jedynie udawać, że masową migrację zarobkową ma pod kontrolą. Nie wiemy tak naprawdę, ilu aktualnie przebywa na terenie Polski imigrantów – nie tylko zresztą z Ukrainy, ale również z bardziej egzotycznych kierunków – nie mówiąc już o tym, ilu z nich pracuje na czarno. Spotęgowanie tej tendencji oznacza pogłębienie chaosu migracyjnego – i, co grosza, w krótkiej perspektywie czasowej prowadzić będzie do głębokich zmian struktury narodowościowej Polski. Nie sposób bowiem z góry oszacować, ilu z imigrantów zechce się faktycznie „zintegrować” - nawet przy optymistycznym założeniu, że rząd jakimś cudem zdołałby organizacyjnie ogarnąć odpowiednimi programami rzesze nowych „kandydatów” do obywatelstwa. Do tej pory gwarantem względnego spokoju społecznego w Polsce (szczególnie na tle Europy Zachodniej) była nasza monoetniczność, dzięki której unikaliśmy szeregu napięć, tak charakterystycznych dla dzisiejszych krajów Zachodu. Obecnie pracodawcy w imię swoich partykularnych interesów gotowi są ryzykować naszym bezpieczeństwem wewnętrznym.
Na dodatek, proponowana polityka migracyjna jest niezwykle krótkowzroczna. Przyjmijmy, że w najbliższych latach rzeczywiście damy obywatelstwo 5 milionom imigrantów. Staną się oni tym samym obywatelami Unii Europejskiej – a ponieważ pracodawcy milcząco zakładają, że zarobki w Polsce będą tak samo nędzne, jak dziś (bo przecież powstrzymanie „presji płacowej” - czyli, mówiąc po ludzku, zamrożenie zarobków - jest tak naprawdę jednym z głównych celów proimigranckiego lobbyingu), to co tych świeżych obywateli powstrzyma przed masowym eksodusem do bogatszych państw Europy? I kogo z kolei sprowadzimy na ich miejsce? Miliony Bengalczyków? I co, będziemy trzymać ich za drutami w obozach pracy przy specjalnych strefach ekonomicznych, by też nie uciekli? To jest właśnie owo wspomniane wyżej dolewanie wody do cieknącego wiadra.
Pokazuje to, że pracodawcy nie odrobili lekcji płynącej z ostatnich lat. Po prostu uporczywie odmawiają nauczenia się czegokolwiek i wyciągnięcia wniosków. A lekcja ta brzmi: nie byłoby dzisiaj takich problemów z pracownikami, gdybyście szanowali tych, których mieliście. Bo całe zło, przypomnijmy, zaczęło się od masowej emigracji Polaków. Drodzy pracodawcy, gdy tylko otworzyły się rynki, wasi pracownicy – zarówno zatrudnieni, jak i potencjalni – zwiali gdzie pieprz rośnie, byle tylko nie oglądać was więcej na oczy. Mieli powyżej uszu śmieciowych umów i równie śmieciowych wynagrodzeń, poniewierania i traktowania jak półdarmowych niewolników. I dzisiaj za nic nie chcą wracać, bo widzą, że zasadniczo nic się nie zmieniło. A teraz, gdy obudziliście się z ręką w nocniku, domagacie się od rządu, by ten zapewnił wam kolejne, regularne dostawy „żywego towaru”, łożąc jeszcze na programy integracyjne z pieniędzy ogółu podatników. I pomyśleć, że wedle utartej opinii to pracownicy uchodzą za „roszczeniowych”...
Gadający Grzyb
Na podobny temat:
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 45 (16-22.11.2018)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz