W latach 2010-2016 transfery unijnych środków netto do państw Europy Środkowej wynosiły od 2 do 4 proc. ich PKB. Natomiast odpływ zysków i innych dochodów majątkowych w tym samym okresie sięgał nawet blisko 8 proc. PKB.
W tle polsko-brukselskich przepychanek o „praworządność” i „cele klimatyczne” trwa jeszcze jedna, cicha batalia – o kształt najbliższego unijnego budżetu. Nie jest tajemnicą, że państwa „starej Unii” będące płatnikami netto, pragnęłyby znaczącego odchudzenia budżetu, w szczególności zaś środków na fundusze spójności, których największymi beneficjentami są kraje „nowej” Unii, w tym przede wszystkim Polska. (Na marginesie, warto zauważyć, iż jesteśmy w Unii już od ponad 15 lat – ciekawe, czy jest jakaś cezura czasowa, po upływie której przestaniemy być traktowani protekcjonalnie, niczym wieczni młodsi bracia, bez przerwy sztorcowani i przywoływani do porządku). Ostatnio pełniąca prezydencję Finlandia pod naciskiem Niemiec i Holandii zgłosiła kolejny projekt obcinający limit wydatków do 1,07 proc. połączonego Dochodu Narodowego Brutto (DNB) państw członkowskich – dla porównania, ubiegłoroczna propozycja Komisji Europejskiej postulowała 1,114 proc. wspólnotowego DNB. Za tymi cięciami stoi niewypowiedziana głośno postawa głównych płatników netto, mających dosyć „sponsorowania” „nowej” Europy w dotychczasowym wymiarze – tym bardziej, że od jakiegoś czasu krajom naszego regionu zdarza się coraz mocniej wierzgać przeciw dominacji tradycyjnych unijnych liderów i zdradzać tendencje emancypacyjne spod dotychczasowej kurateli.
Dlatego dobrze byłoby przywrócić właściwe proporcje – bowiem wciąż mamy podszytą kompleksami predylekcję do traktowania unijnych funduszy w kategoriach manny z nieba, sypanej przez dobrych wujków z Zachodu, pragnących z czystej bezinteresowności inwestować w nasz dobrobyt. A co za tym idzie – winniśmy naszym dobrodziejom wdzięczność i posłuszeństwo. Otóż nic z tych rzeczy.
Warto tu odnotować zdroworozsądkowy głos rumuńskiej eurodeputowanej Clotilde Armand, zasiadającej z ramienia frakcji liberałów w komisji budżetowej Parlamentu Europejskiego. Opublikowała ona mianowicie na łamach serwisu POLITICO artykuł w którym czarno na białym wykazała, jak wyglądają przepływy finansowe na linii „stara” - „nowa” Unia i kto tak naprawdę czerpie z tego partnerstwa większe korzyści. Po pierwsze, podniosła kwestię swoistej „ekonomicznej inwazji” zachodniego biznesu na kraje Środkowej Europy – wykupywanie przedsiębiorstw, w tym państwowych monopoli (znamy to z własnego podwórka – casus TP S.A. „sprywatyzowanej” francuskiemu państwowemu monopoliście) i zdominowanie niemal wszystkich gałęzi gospodarek przez zachodni kapitał. W zamian popłynęły na Wschód unijne fundusze, głównie z przeznaczeniem na budowę infrastruktury – teraz kurek z pieniędzmi ma zostać przykręcony, lecz zachodni biznes pozostanie.
I tu dochodzimy do sedna: jak wygląda bilans dotychczasowej kooperacji? Mówiąc kolokwialnie, zachodnie gospodarki o wiele więcej z Europy Środkowej „wyjęły”, niż w nią „włożyły”. W latach 2010-2016 transfery unijnych środków netto (po potrąceniu składek członkowskich) do państw Europy Środkowej wynosiły od 2 do 4 proc. ich PKB. Natomiast odpływ zysków i innych dochodów majątkowych w tym samym okresie sięgał nawet blisko 8 proc. PKB. Szczególnie drastycznie ta dysproporcja wygląda na przykładzie Czech – niecałe 2 proc. PKB wpływów z tytułu unijnych funduszy i niemal 8 proc. PKB wyprowadzanych zysków. Generalnie, nie ma ani jednego kraju naszego regionu, w którym relacje przepływów wyszłyby na plus. Dodać należy, iż na unijnych środkach korzystały głównie zachodnie firmy realizujące inwestycje – jak we wrześniu przekonywał w Berlinie minister Jerzy Kwieciński, prezentując raport Polskiego Instytutu Ekonomicznego, każde 1 euro zainwestowane w państwach Grupy Wyszehradzkiej w ramach środków spójności przyniosło płatnikom netto 61 eurocentów zysku z tytułu większego eksportu. Do tego, jak zauważa autorka, należy doliczyć trudny do oszacowania drenaż mózgów – emigrację wysoko wykwalifikowanych specjalistów. Nadmieniłbym jeszcze, iż nakłady na infrastrukturę służyły nie tylko mieszkańcom „nowej Europy”, lecz również zachodnim przedsiębiorstwom.
Innymi słowy, mamy przed sobą obraz nader opłacalnej inwestycji o wysokiej stopie zwrotu. Teraz natomiast kraje „starej UE” uznały, iż najwyższa pora owe inwestycje ograniczyć – potrzebna im infrastruktura w znacznej mierze została już wybudowana, ich koncerny zagnieździły się w „nowej Europie” na dobre i nikt ich nie wyrzuci, pora więc na dalszą maksymalizację zysków. Do tego sprowadza się bowiem ograniczenie unijnego budżetu – wspomniana dysproporcja przepływów finansowych będzie jeszcze większa. Kraje Europy Zachodniej będą wciąż osiągały zbliżone profity, za to mniejszym kosztem, jeśli chodzi o zainwestowane środki. Tak wygląda współczesny kolonializm. Warto tu przypomnieć, że unijne środki miały również pełnić funkcję rekompensaty dla słabszych państw za otwarcie ich rynków na niczym nie ograniczoną konkurencję ze strony rozwiniętych gospodarek Zachodu. Po latach chyba nie ma już złudzeń, kto zrobił na tym lepszy interes.
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 50 (13-19.12.2019)
wiadomo że wiecej kasy do budzetu wkladają kraje zachodnie, ale one z tego też mają zyski
OdpowiedzUsuń