Póki co, wciąż w znacznej mierze mamy państwo-wydmuszkę: słabe wobec silnych i silne wobec słabych.
I. Trzy warunki zaistnienia państwa dobrobytu
„Nasz cel, to polskie państwo dobrobytu” - ogłosił z trybuny sejmowej Mateusz Morawiecki podczas swojego expose. Zapowiedź ta była kontynuacją jednego z naczelnych haseł kampanii wyborczej – pytanie tylko, czy rząd zdaje sobie sprawę, iż realizacja tego programu musi oznaczać głęboką zmianę funkcjonowania państwa i radykalną przebudowę całego systemu gospodarczego odziedziczonego po 30 latach III RP. To zaś z kolei nieuchronnie prowadzi do otwarcia szeregu kolejnych frontów, zwłaszcza z gospodarczym establishmentem – i to nie tylko polskim, lecz również zagranicznym. Czy zatem Polskę stać na powszechny dobrobyt?
Odpowiedź brzmi – owszem, ale po spełnieniu kilku kluczowych warunków. Prosta redystrybucja w ramach obecnego modelu wyczerpała już swoje możliwości. Dzięki częściowemu uszczelnieniu ściągalności podatków i dobrej koniunkturze udało się zrealizować program „500+” oraz sfinansować trzynastą emeryturę, tudzież szereg innych świadczeń. Ale tutaj doszliśmy już do ściany, powstaje więc pytanie - co dalej? Sądzę, że receptę można sprowadzić do trzech zasadniczych punktów: 1) wybicie się na podmiotowość gospodarczą; 2) przemodelowanie obecnego, skrajnie niesprawiedliwego systemu podatkowego; 3) redukcja społecznych nierówności. Bez tego nie ruszymy.
II. Suwerenność gospodarcza
Przede wszystkim, należy sobie uzmysłowić, że „polskiej wersji państwa dobrobytu” nie da się urzeczywistnić bez odzyskania gospodarczej suwerenności. A z tym, wbrew pozorom, jest kiepsko – wciąż pozostajemy bowiem państwem-podwykonawcą, rynkiem zbytu i zagłębiem taniej siły roboczej (dziś uzupełnianej dodatkowo rzeszami gastarbeiterów z Ukrainy i Azji). To zaś sprawia, że wciąż tkwimy w neokolonialnej „pułapce średniego rozwoju”, charakteryzującej się m.in. tym, że wzrost gospodarczy słabo przekłada się na poprawę zamożności społeczeństwa.
I tutaj pojawia się ogromny słoń w menażerii, o którym mało kto wie i jeszcze mniej się mówi. To ok. 60 umów BIT (Bilateral Investment Treaties), czyli „dwustronnych umów o wzajemnym popieraniu i ochronie inwestycji” łączących nas z szeregiem państw. Były one zawierane głównie na przełomie lat '80 i '90, kiedy to rozpaczliwie próbowaliśmy ściągnąć do Polski zagraniczny kapitał i co za tym idzie – godziliśmy się na skrajnie niekorzystne rozwiązania, byle tylko ktokolwiek chciał u nas inwestować. W umowy te wmontowany jest mechanizm ISDS (Investor-to-State Dispute Settlement) pozwalający prywatnemu inwestorowi pozywać państwo przed międzynarodowy arbitraż i domagać się grubych odszkodowań, jeśli tylko ów inwestor uzna, że kraj-gospodarz narusza jego interesy. Co więcej, zagraniczna firma może pozwać państwo nie tylko z tytułu już poniesionych, konkretnych strat, lecz również utraty czysto subiektywnie wyliczonych, przyszłych zysków. Jak pokazują liczne przykłady ze świata (bo nie jest to jedynie polska specyfika), ISDS w praktyce wyłącza międzynarodowe koncerny spod miejscowej jurysdykcji, zaś widmo gigantycznych, idących często w miliardy dolarów odszkodowań skutecznie odstrasza państwa od wprowadzania regulacji mogących choćby potencjalnie zagrozić wielkim korporacjom. Zjawisko to określane jest jako „chilling effect” („efekt mrożący”). W Polsce przerobiliśmy to niedawno, kiedy zagraniczne banki przy wsparciu swych ambasad zagroziły pozwami w przypadku uchwalenia ustawy regulującej kwestię łże-kredytów frankowych. Ustawy nie ma po dziś dzień – ot, „efekt mrożący” w działaniu.
Powyższe rozciąga się również na problem skutecznego opodatkowania międzynarodowych koncernów, wyprowadzających „prawem i lewem” zyski liczone w ciężkich miliardach rocznie w ramach tzw. agresywnej optymalizacji podatkowej. Jak łatwo zauważyć, oznacza to uprzywilejowanie zagranicznych inwestorów względem polskich przedsiębiorców oraz sprawia, że rząd zmuszony jest łatać powstałą lukę podatkową z jednej strony zadłużając się, a z drugiej - przerzucając gros obciążeń podatkowych na własnych obywateli. Bez rozwiązania tej patologii nie ma co marzyć o „państwie dobrobytu” - tak więc, należy przede wszystkim skończyć z umowami BIT. Co więcej, na początku 2016 r. były takie plany – ale bardzo szybko je zarzucono. Osobnym problemem jest polityczne uzależnienie od obcych stolic – wystarczy sobie przypomnieć interwencje ambasador Mosbacher na rzecz amerykańskiego biznesu, czy wiceprezydenta Mike'a Pence'a, który wymusił na polskim rządzie rezygnację z podatku cyfrowego od działających w Polsce firm technologicznych typu Google, Facebook, Amazon czy Uber.
III. Podatki i nierówności społeczne
Kolejna sprawa, to postawione na głowie podatki. W Polsce mamy regresywny system podatkowy, powodujący iż osoby mniej zamożne odprowadzają do budżetu państwa proporcjonalnie większą część swych dochodów, niż zamożniejsza część społeczeństwa. Dzieje się tak za sprawą podatków pośrednich (VAT i akcyza) płaconych przez konsumentów przy każdych zakupach (proponuję przejrzeć pod tym kątem sklepowe paragony), ale nie tylko. Narzuty podatkowe na pracę, mimo formalnej progresji podatku dochodowego, również w większym stopniu obciążają mniej zarabiających. Dlaczego? Otóż od pewnego pułapu dochodów opłaca się przejść w Polsce na tzw. samozatrudnienie – czyli otworzyć jednoosobową działalność gospodarczą opodatkowaną liniowo (19 proc.) i obłożoną ryczałtowym ZUS-em. W ten sposób dorobiliśmy się np. zjawiska „prezesów na śmieciówkach” - prezes wielkiej firmy formalnie nie jest jej pracownikiem, tylko podmiotem zewnętrznym, świadczącym na jej rzecz „usługi zarządzania”. I znów: rząd całkiem niedawno zapowiadał wprowadzenie „testu przedsiębiorcy”, mającego zlikwidować plagę fikcyjnego samozatrudnienia, ale czegoś się wystraszył... Z drugiej strony, na samozatrudnienie wypychani są również pracownicy o najsłabszej pozycji rynkowej, co pozwala pracodawcy „optymalizować koszty” (słynna sprawa kurierów, formalnie prowadzących „własną działalność” jako kooperanci firm dostawczych). Do tego można jeszcze doliczyć wciąż powszechną plagę „umów śmieciowych”, skutkującą przyszłymi głodowymi emeryturami i brakiem zabezpieczeń socjalnych czy regresywne opodatkowanie kapitału (mniejsze firmy płacą relatywnie większe podatki niż wielkie korporacje)... Długo by wymieniać.
W efekcie, Polska wbrew oficjalnym statystykom GUS-u, należy do europejskiej czołówki jeśli chodzi o rozwarstwienie społeczne. GUS swoje dane opiera na metodzie ankietowej – czyli fikcji, bo raz, że ankieterowi trudno trafić do przysłowiowych „Kulczyków”, a dwa – bo respondenci mogą powiedzieć co chcą. Tymczasem z badań biorących pod uwagę dane podatkowe wyłania się obraz bantustanu – wąska elita najbogatszych, cienka warstwa klasy średniej i cała reszta społeczeństwa żyjącego z dnia na dzień. 1 proc. najbogatszych zarabia tyle, co dolna 1/3 Polaków łącznie, a do górnych 10 proc. trafia 40 proc. ogólnych przychodów w skali kraju – inaczej mówiąc, do 90 proc. polskiego społeczeństwa trafia jedynie 60 proc. wypracowywanych w Polsce przychodów. Pokrywa się to z danymi dotyczącymi wynagrodzeń – poniżej średniej krajowej zarabia 2/3 Polaków, a najczęściej wypłacane wynagrodzenie (dominanta) oscyluje od lat wokół najniższej krajowej. Dlatego należy kibicować rządowi, by nie zbrakło mu determinacji w realizacji programu radykalnej podwyżki płacy minimalnej.
*
Państwo dobrobytu, to z jednej strony pieniądze w kieszeniach obywateli (a więc godziwe zarobki), z drugiej zaś – usługi publiczne (m.in. służba zdrowia, edukacja, transport publiczny) na cywilizowanym poziomie – tu zaś potrzebne są wpływy budżetowe. Zatem bez rozwiązania zarysowanych tu problemów o państwie dobrobytu trudno marzyć – a to oznacza naruszenie szeregu interesów bardzo wpływowych grup czerpiących korzyści z obecnego stanu rzeczy. Póki co, wciąż w znacznej mierze mamy państwo-wydmuszkę: słabe wobec silnych i silne wobec słabych.
Gadający Grzyb
Na podobny temat:
Czeski rynek pracownika – jak zrobili to nad Wełtawą?
Prawica-lewica: dialog i wojna
Regionalna płaca minimalna – a regionalne ceny?
Kaczyński sięga do „głębokich kieszeni”
Koniec prezesów na śmieciówkach?
Regresywny system podatkowy, czyli śmierć frajerom!
Dywidenda obywatelska – eksperyment czy konieczność?
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 50 (13-19.12.2019)
Może mrzonki, może realne marzenie. Na dzień dzisiejszy ciężko to stwierdzić
OdpowiedzUsuńA z tym, wbrew pozorom, jest kiepsko – wciąż pozostajemy bowiem państwem-podwykonawcą, rynkiem zbytu i zagłębiem taniej siły roboczej ...
OdpowiedzUsuń- żeby nie być nim powinniśmy mieć rozwiązania, technologie i mądrych ludzi, a nie powiększające się stado biorców 500+. Żeby nie było, ja też biorę 500+ bo skoro dają, to biorę, ale jestem za tym, żeby je zlikwidowano.
A nierówności społeczne? Zgoda, warto coś z nimi robić, ale przede wszystkim nauka, rozwój, technologie! A jak możemy mieć naukę, skoro nauczyciele muszą żebrać o godniejsze warunki pracy - wyższe zarobki. No ale 500+ jest!
W moim przekonaniu STOP500+ albo warunek, że przynajmniej jeden rodzic pracuje, więcej kasy na naukę i możemy próbować świat doganiać.
Im człowiek mądrzejszy, tym mniej daje się wykorzystywać i zgadzam się z poprzednim komentarzem, warto się uczyć
OdpowiedzUsuńDokładnie, dlatego warto dbać o swoje sprawy finansowe jak najlepiej i wszystko sprawdzać. W przypadku kiedy jednak będzie potrzebna chwilówka zajrzyjcie na https://keszker.pl/ gdzie znajdziecie wskazówki i ranking na kogo warto postawić, aby liczyć na bezpieczeństwo i jak najlepsze warunki.
OdpowiedzUsuń