Obecny zgiełk kampanii w porównaniu z tym, co się rozpęta po wyborczym wieczorze jest jedynie ciszą przed burzą.
I. Droga ku kondominium
Wiem, że już o tym pisałem, ale sądzę, że warto tuż przed wyborami pewne sprawy przypomnieć, by kampanijna ekscytacja nie przesłoniła nam właściwych kontekstów i proporcji. Otóż, gdy po dwuletniej szarpaninie PiS zdecydował się na przedterminowe wybory, do gry postanowiły wkroczyć Niemcy uznając najwyraźniej, że pora „na twardo” zainstalować w Warszawie swoją polityczną ekspozyturę w charakterze kolonialnych nadzorców gwarantujących, że Polska nie będzie sprawiać więcej kłopotów. Mechanizm zdobycia władzy opisał śp. Jacek Maziarski („Rewizor”) w swym legendarnym tekście „Jak zmanipulowano wybory 2007 roku”. W skrócie – Niemcy uruchomili afiliowaną przy CDU Fundację Adenauera, ta zaś za pośrednictwem swego kolaboranta-podwykonawcy, czyli Forum Obywatelskiego Rozwoju należącego do Leszka Balcerowicza sformowała „Koalicję 21 października” grupującą kilkaset podmiotów, które z kolei wystartowały z akcją „Zmień kraj, idź na wybory” z pamiętnym hasłem „zabierz babci dowód”. W efekcie, zmobilizowano 3 mln młodych ludzi – czyli grupę docelową akcji - którzy gremialnie zagłosowali na Platformę, przesądzając o wyniku wyborów.
Na powyższe nałożyło się słabnięcie pozycji USA w Europie Środkowo-Wschodniej – administracja George'a W. Busha była już praktycznie na wylocie, za oceanem czuło się wiatr zmian spersonifikowany wkrótce w osobie Baracka Obamy i jego „change”. Bushowi zależało już w zasadzie na jednym – dopiąć projekt tarczy antyrakietowej, tak, by jego następca nie mógł się z niego wycofać. I właśnie na sabotowaniu amerykańskiej tarczy skupiła się polityka zagraniczna ekipy Tuska w pierwszym okresie rządów. Przyjęto taktykę „przeczekać Busha” i dotrwać do zmiany warty w Waszyngtonie, co z oczywistych względów było na rękę Niemcom i Rosji. Wreszcie, symbolicznego 17 września 2009 nastąpiło ostateczne przyklepanie przez Obamę jego „resetu” w relacjach z Rosją – czyli oficjalne wycofanie się USA z projektu tarczy, co równało się rezygnacji Stanów Zjednoczonych z prowadzenia czynnej polityki w naszej części Europy (w domyśle – w zamian za ustępstwa Kremla w innych częściach świata). Innymi słowy – Niemcy i Rosja dostały wolną rękę w kształtowaniu swoich stref wpływów. Droga do budowy Mitteleuropy i Eurazji stanęła otworem. Tak oto wkroczyliśmy w epokę niemiecko-rosyjskiego kondominium.
II. Kolonia niemiecko-rosyjska
Każdy z naszych zarządców spożytkował sytuację na swój sposób. Putin wykorzystał okazję, by do spółki z ludźmi WSI zlikwidować Lecha Kaczyńskiego i patriotyczną elitę (będę się upierał, że gdyby nie „reset” Obamy, Rosjanie na zamach w Smoleńsku by się jednak nie odważyli – Obama, świadomie lub nie, wydał na Kaczyńskiego wyrok śmierci) oraz ulokować Komorowskiego jako „swojego człowieka pod żyrandolem”. Merkel natomiast dokończyła przekształcanie naszego kraju w ekonomiczną przybudówkę Niemiec pod zarządem Tuska. Nawiasem mówiąc, tłumaczyłoby to nagłą „rezygnację” Donalda Tuska z ambicji prezydenckich. Zapewne wytłumaczono mu, iż logika układanki wpływów wymaga, by „duży pałac” pozostawał w gestii Moskwy.
Relacje niemiecko-rosyjskie przypieczętowane budową Nord Streamu przeżywały rozkwit. My ze swej strony posłusznie zrezygnowaliśmy z regionalnych aspiracji na rzecz „polityki piastowskiej”, „płynięcia z głównym nurtem UE”, tudzież „hołdu berlińskiego”, wyrzekając się tym samym podmiotowości na rzecz statusu kolonialnego. Odzwierciedleniem powyższego był również tuskowy „mini-resecik” w relacjach z Moskwą, szczególnie po zamachu smoleńskim – Niemcy chciały mieć „spokój na dzielnicy” i go otrzymały. Co szczególnie przykre, w ów „resecik” dał się wmanipulować także polski Kościół podpisując z rosyjską Cerkwią w 2012 roku „Wspólne Przesłanie do Narodów Polski i Rosji”, którego sygnatariuszami byli abp. Józef Michalik oraz agent KGB, patriarcha Cyryl. Abp. Michalik w wywiadzie dla KAI stwierdził wówczas: „jestem absolutnie przekonany, że na obecnym etapie nie możemy tego kroku nie uczynić”.
Rzecz jasna, wykonawcami tej polityki na polskim podwórku były „bezpieczniackie watahy”, jak określa Stanisław Michalkiewicz różne sitwy tajnych służb zarządzające Obozem Beneficjentów i Utrwalaczy III RP, na który to obóz składa się sprzedajna klasa polityczna, media, koterie biznesowe – słowem, szeroko rozumiany aparat władzy wraz z przybudówkami. Owe hordy, zakorzenione w głębokim PRL-u i reprodukujące się w kolejnych pokoleniach mają cudowną właściwość przewerbowywania się pod skrzydła kolejnych protektorów w zależności od aktualnej geopolitycznej koniunktury – równie dobrze mogą wysługiwać się Moskwie, Berlinowi jak i Waszyngtonowi. Oczywiście, czasem dochodzi do wojen tych mafijnych klanów o, mówiąc Szmaciakiem, „forsę i włości”, co na zewnątrz objawia się różnymi politycznymi paroksyzmami, ale zasada ich funkcjonowania pozostaje niezmienna, podobnie jak „organizatorska rola” naszego życia, z przeproszeniem, publicznego.
III. Wyrok na Platformę
I tu pomału dochodzimy do spraw teraźniejszych. Ni z tego ni z owego bowiem Niemcy i Rosja pożarły się przy podziale łupów – poszło mianowicie o Ukrainę i rozgraniczenie Mitteleuropy oraz Eurazji. Widomym znakiem toczącego się sporu było przeciąganie Janukowycza pomiędzy Unią Europejską a rosyjską Unią Celną. Jak wiemy, Janukowycz został przez Putina skutecznie zdyscyplinowany, na co Niemcy odwinęły się Majdanem i osadzeniem na kijowskim stolcu człowieka Angeli Merkel, czyli Petro Poroszenki. Rosja odpowiedziała aneksją Krymu i wojną w Donbasie... i w tym momencie kanclerz Angela mimo wszystkich sankcji, formatów normandzkich itd. poczuła, że jednak ma zbyt krótkie ręce. Potrzebowała sojusznika – na takowego zaś nadawały się jedynie Stany Zjednoczone, które w międzyczasie zdążyły już zmontować na Ukrainie własną frakcję uosabianą przez premiera Jaceniuka. USA zresztą postanowiły generalnie powrócić do aktywnej polityki w Europie Środkowo-Wschodniej flankując Rosję, która nie pozwalała rozwinąć im w pełni skrzydeł na Bliskim Wschodzie, ze szczególnym uwzględnieniem Syrii. Jednak, by takie zaangażowanie miało ręce i nogi, Waszyngton potrzebował spełnienia podstawowego warunku: na bezpośrednim zapleczu ukraińskiego frontu, czyli w Warszawie, muszą rządzić „nasze sukinsyny”. Jak mniemam, taki właśnie warunek postawiono Angeli Merkel - i ta, rada - nierada, musiała nań przystać, wskutek czego na fali wznoszącej znalazł się tradycyjnie sprzyjający Amerykanom PiS, upatrujący w USA zabezpieczenia przeciw Rosji i politycznego „dopalacza” windującego naszą regionalną pozycję.
Skoro ze świata popłynął właśnie taki sygnał, to przynajmniej część naszych bezpieczniackich hord postanowiła na powrót przewerbować się na amerykański jurgielt i rozpoczęła krzątaninę przygotowującą zmianę władzy. Sądzę, iż odpalenie oraz konsekwentne „grzanie” „afery taśmowej” jest właśnie elementem takiej podgatowki. Angela Merkel ewakuowała jeszcze Donalda Tuska do Brukseli na dekoracyjną posadę „prezydenta Europy”, dbając tym samym, by nie spłonął w ogniu krajowych walk politycznych, bo w przyszłości może się jeszcze na polskim odcinku przydać, jednak sama Platforma skazana została na zatonięcie. Pierwszą konkretną ofiarą nowego rozdania stał się Bronisław Komorowski, który jako polityczny relikt po epoce niemiecko-rosyjskiego kondominium tylko zawadzał i nie było żadnych powodów, by trzymać go na kolejną kadencję. Co ciekawe, sam Komorowski najprawdopodobniej kompletnie nie zdaje sobie sprawy czego tak naprawdę padł ofiarą i potrafi tylko bredzić o „fali nienawiści”.
IV. Cisza przed wojną
Pojawia się pytanie – czy Waszyngton postawi na oddanie PiS-owi pełni władzy, czy też będzie chciał zachować na wszelki wypadek „pakiet kontrolny” w postaci zmuszenia PiS do utworzenia rządu mniejszościowego, bądź jakiejś niewygodnej koalicji? Z amerykańskiego punktu widzenia istnieje ryzyko, że uzyskanie absolutnej większości przez obóz patriotyczny może skutkować urwaniem się Polski ze smyczy i prowadzeniem samodzielnej polityki, to zaś Wujowi Samowi jest potrzebne jak dziura w moście. Jak niedawno stwierdził Jerzy Targalski w rozmowie w Niepoprawnym Radiu PL – Amerykanie uwielbiają przewerbowaną agenturę. Zbyt samodzielny sojusznik to zbędny kłopot.
I w tym momencie dochodzimy do sedna – 25 października warto spłatać naszemu „strategicznemu sojusznikowi” figla i dać PiS-owi (przy wszystkich jego wadach) samodzielną większość. Tylko w ten sposób możemy mieć szansę na realne wyemancypowanie się spod wpływów różnych handlujących nami „patronów”. Trzeba mieć bowiem świadomość, że obecny układ i stojąca za nim część bezpieki nie poddadzą się bez walki. Zaraz po wyborach rozpocznie się wojna. Tak, tak – prawdziwa wojna dopiero przed nami. Obecny zgiełk kampanii w porównaniu z tym, co się rozpęta po wyborczym wieczorze jest jedynie ciszą przed burzą. I dlatego warto na tę wojnę wyposażyć naszą polityczną armię w jak największą liczbę szabel.
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Na podobny temat:
Czy Dukaczewski dziś również chłodzi szampana?
Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 41 (21-27.10.2015)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz