Najwyższy czas opracować strategię stopniowego wygaszania naszego członkostwa w UE – bo kiedy wskutek unijnych dobrodziejstw pójdziemy z torbami, będzie już za późno.
Pamiętamy niedawną histerię z powodu możliwości „grexitu”, czyli opuszczenia przez Grecję strefy euro? Pamiętamy. No to ja mam inną propozycję: zostawmy może chwilowo na boku Grecję z jej problemami i zastanówmy się nad opłacalnością dalszej przynależności do Unii Europejskiej... Polski. Tak się bowiem składa, że w świetle pojawiających się ostatnio danych, właśnie ta kwestia powinna stanąć na porządku dziennym. Swojego czasu postulowałem, by ktoś policzył jaki wpływ na wzrost polskiego zadłużenia ma nasze uzależnienie od unijnych funduszy – i wygląda na to, że właśnie uczynił to pan Tomasz Cukiernik, ekspert Instytutu Globalizacji, publicysta „Najwyższego Czasu” i autor książki „Dziesięć lat w Unii. Bilans członkostwa”.
Na papierze wszystko wygląda zachęcająco: w latach 2004-2013 otrzymaliśmy „na czysto” (czyli po odliczeniu składek) 61 mld euro, a w perspektywie budżetowej 2014-2020 ma to być łącznie 75 mld euro (dane Min. Finansów). Natomiast „Süddeutsche Zeitung” podał ostatnio jeszcze bardziej optymistyczne wyliczenia – otrzymać mamy 106 mld euro przy składkach własnych wynoszących ok. 16,2 mld euro, zatem bylibyśmy „do przodu” aż o niemal 90 mld. Tyle, że te liczby określają maksymalny pułap tego, co się nam należy „z rozdzielnika” - powstaje pytanie, ile z tego zdołamy „zaabsorbować”. Z kolei, ponieważ wysokość unijnej składki zależy m.in. od PKB, może się okazać, że nasze wpłaty do unijnej kasy będą realnie znacznie wyższe. Janusz Szewczak (główny ekonomista SKOK) szacuje, że zapłacimy w sumie ok. 200 mld zł (20-27 mld zł rocznie) – czyli blisko połowę maksymalnej sumy jaką będziemy mogli pozyskać z Brukseli. Zatem już na tym etapie korzyści z euro-funduszy drastycznie maleją.
Teraz sprawa unijnych funduszy jako generatora długu. Wg. zestawienia Tomasza Cukiernika, Polska w 2004 roku miała dług publiczny na poziomie 431 mld zł, co było równowartością 47 proc. PKB. W 2014 roku dług wynosił już ok. biliona zł, czyli 58 proc. PKB. Ów mechanizm zadłużeniowy w znacznej mierze napędzany jest absorpcją unijnych pieniędzy: aby sfinansować jakąś inwestycję niezbędny jest „wkład własny”, ten zaś na ogół, zgodnie z unijnymi przepisami, musi pochodzić z kredytu – zarówno jeśli chodzi o podmioty publiczne, jak i prywatne. Prowadzi to do narastania spirali – im więcej środków europejskich wydajemy, tym więcej musimy pożyczać. Janusz Szewczak podaje, że na 350 mld zł unijnych funduszy wydanych w latach 2007-2013 musieliśmy dołożyć blisko 250 mld. z pożyczonego „wkładu własnego”. W efekcie np. zadłużenie samorządów na koniec 2014 roku wynosiło 72,1 mld zł, co oznacza, że w ciągu 10 lat wzrosło o 290 proc! Obecnie nawet 300 gmin w Polsce musi ratować się „chwilówkami”. Kto bierze tego rodzaju lichwiarskie pożyczki? Ci, dla których są one ostatnią deską ratunku, zatem te 300 gmin już teraz balansuje na krawędzi upadłości. Taki jest koszt rewitalizacji miejskich ryneczków, eleganckiej kosteczki, basenów, aquaparków itd. Zwróćmy też uwagę, że te inwestycje na siebie nie zarabiają i nie ma szans by zarabiały – trzeba będzie do nich dopłacać długimi latami, co oznacza kolejne koszty i długi.
Następną pozycją jest rozmnożenie urzędników dzielących fundusze. Unia zaleca, by było to nawet 2,5 urzędnika na 1 mln euro dotacji – mamy zatem skokowy rozrost biurokracji i wynikających z tego kosztów. Ponadto, doliczyć należy nakłady na przygotowywanie skomplikowanych wniosków o dotacje: do połowy 2014 roku złożono 297 tysięcy wniosków, z czego ostatecznie podpisano umowy z 99 213 beneficjentami. Oznacza to, że cała reszta wysiłku i wydatków związanych z opracowaniem niezbędnej dokumentacji poszła na marne.
No i wreszcie problem wyprowadzania z Polski kapitału – łącznie w latach 2003-2012 wytransferowano 82,393 mld USD, przy czym skokowy wzrost obserwujemy po 2007 roku, czyli od wejścia w życie perspektywy finansowej 2007-2013. Zaryzykuję hipotezę, iż owa koincydencja wynika chociażby z tego, że wiele inwestycji realizowały zagraniczne firmy, bądź wykorzystywano w nich sprzęt i materiały kupione od zagranicznych podmiotów – a jeszcze dochodzą zyski banków będące skutkiem wspomnianego wcześniej obligatoryjnego kredytowania dotowanych przedsięwzięć z „wkładu własnego”. I te korzyści są następnie transferowane do central, z czego wniosek, że znaczna część z unijnych pieniędzy jest u nas tylko „na chwilę”.
Na koniec trzeba wspomnieć o implikacjach politycznych płynących z naszego uzależnienia od euro-funduszy. Wskazał na to Jarosław Kaczyński w przemówieniu podczas sejmowej debaty o „uchodźcach” mówiąc, iż w ten sposób państwa zachodniej Europy kupują sobie możliwość politycznej i gospodarczej ingerencji w naszym kraju. Ostatni szantaż „uchodźcy, albo wstrzymanie dotacji” jest tego dobitnym przykładem. Biorąc pod uwagę powyższe, najwyższy czas opracować strategię stopniowego wygaszania naszego członkostwa – bo kiedy wskutek unijnych dobrodziejstw pójdziemy z torbami, będzie już za późno.
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Na podobny temat:
Zapraszam na „Pod-Grzybki” ------->http://www.warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/2545-pod-grzybki
Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 39 (25.09-01.10.2015)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz