Już sam fakt, że program „Rodzina 500+” okazał się w naszych warunkach taką rewolucją, mówi wiele o modelu polskich przemian.
I. Polityczny Armageddon
„Pińćset!” - alarmują doniesienia medialne. „Pińćset!” - wylewa się z internetowych forów. „Pińćset!” - pomstują autorytety i beneficjenci transformacji. Gdyby zawitał tu ktoś nie obeznany z polskimi realiami i wziął na poważnie ten histeryczny harmider, mógłby dojść do wniosku, że właśnie odbywa się bitwa na polach Armageddonu, a owo nienawistnie cedzone przez zęby, wysykiwane spomiędzy zaciśniętych warg „pińćset” jest jakimś nowym imieniem Bestii. Hipotetyczny przybysz musiałby być nieźle zdziwiony, gdyby w końcu dotarło do niego, że „pińcset” to po prostu nowe świadczenie socjalne przyznawane rodzinom z dwójką i więcej dzieci, a po spełnieniu kryterium pułapu dochodu – również tym z jednym potomkiem. Słowem, nic nadzwyczajnego – ot, element polityki prorodzinnej funkcjonującej w różnych wariantach w wielu europejskich krajach.
Już sam fakt, że program „Rodzina 500+” okazał się w naszych warunkach taką rewolucją, mówi wiele o modelu polskich przemian i systemie społeczno-gospodarczym III RP. Niemniej, apokaliptyczna intuicja wspomnianego gościa byłaby na swój sposób trafna: świadczenie to - nie tyle nawet przez swoją wysokość, ile przez powszechność - uderza bowiem w splot różnorakich interesów i dla czerpiących profity z dotychczasowego układu faktycznie zaczął się Armageddon.
Po pierwsze, 500+ obnaża skrajny egoizm dotychczasowej kasty rządzącej Polską, skoncentrowanej dotąd na zgarnianiu pod siebie i dzieleniu łupów, na zmianę z wysługiwaniem się obcym potencjom, których patronatowi zawdzięczała swą uprzywilejowaną pozycję. Patronatowi, oraz, ma się rozumieć, aktowi założycielskiemu III RP, jakim było zblatowanie starannie dobranych elit „z obu stron historycznego podziału” przypieczętowane kontraktowymi wyborami 1989 r. z dopisaną naprędce II turą (wbrew jednoznacznemu werdyktowi wyborców z 4 czerwca), wyborem Jaruzelskiego na prezydenta i symbolicznym w swej wymowie obaleniem rządu Jana Olszewskiego równo trzy lata później. To wtedy światłe elity powiedziały narodowi „bujajcie się” - i tak już zostało przez następne ćwierćwiecze. Rządzić miały naprzemiennie kolejne mutacje tego samego, co najwyżej uzupełniając się metodą kooptacji. A ludzie? A kto by się tym motłochem przejmował?
No więc właśnie, ktoś się wreszcie przejął. I stąd to wycie. Demonstrowana troska o budżet państwa, stabilność finansową, deficyt itd. jest jedynie parawanem mającym zakamuflować prawdziwą przyczynę strachu: ludzie, którzy wreszcie dostali cokolwiek do ręki, nie będą już na nas głosować! Dobrze ujął to pisujący do „Wyborczej” dziennikarz Filip Springer, zarzucając poprzedniej władzy idiotyzm, że nie sięgnęła po tak oczywiste z obecnej perspektywy rozwiązania jak „pięćset na dziecko”, czy ogłoszone niedawno „Mieszkanie+”: „jak im to wyjdzie, to będą im tak słupki leciały do góry, że jak zechcą, to Trybunał Konstytucyjny wyślą w kontenerze na Kamczatkę. A opiniami Komisji Europejskiej będą się podcierać”.
II. Cios w społeczną hierarchię III RP
Druga sprawa, to strącone z piedestału (w symbolicznym wymiarze, od strony materialnej wciąż niczego im nie brakuje) dotychczasowe elity społeczne, intelektualne, artystyczne – władcy dusz i liderzy opinii maszerujący dziś w pochodach ZBOWiD-owców III RP, oraz ci, którzy się z nimi utożsamiają i na tej – niechby nawet iluzorycznej - przynależności do „lepszego towarzystwa” budowali dotąd poczucie własnej wartości. Przyzwyczaili się do roli awangardy postępu w „tym kraju”, łącząc ją płynnie z głęboką pogardą dla ciemnej prowincji. Przywołam tu cytowaną już kiedyś w tekście „Portret KOD-owca” wypowiedź lewicowego socjologa, prof. Michała Bilewicza: „Kiedy zapytaliśmy ich (przedstawicieli wielkomiejskiej klasy średniej – GG) o to, kim są Polacy, usłyszeliśmy, że to złodzieje, narzekacze, lenie i pijacy. Badania robione na próbach reprezentatywnych na wsi i w małych miastach zupełnie nie pokazywały takiego negatywnego autostereotypu (...) Wygląda na to, że Polacy w dużych miastach zapytani o to, kim są Polacy, nie myślą o sobie”.
No właśnie, a teraz ci „Polacy”, w domyśle – czerń, skazywana jeszcze niedawno na wymarcie – stanowi trzon elektoratu zwycięskiej partii. Odbierane jest to w kategoriach buntu: oto zrewoltowany motłoch podnosi łeb, dopieszczony na dodatek finansowo przez 500+, zaś oni, „wykształceni, z dużych miast” – we własnych oczach z natury rzeczy predestynowani do roli przewodniej siły narodu – muszą cierpieć rolę „gorszego sortu”. Tak dramatyczne przewartościowanie musi skutkować głębokim zaburzeniem psychicznego dobrostanu i frustracją, to zaś z kolei wywołuje potrzebę odreagowania. Dlatego właśnie z tej grupy płyną najbardziej jadowite „hejty” pod adresem hołoty z czworaków, która „dała się kupić za pińćset”. Co gorsza, tak długo, jak „hołota” będzie te swoje „pińćset” dostawać, to „pisiory” z „kurduplem” będą pozostawać u władzy. Mamy więc kolejny efekt programu „500+” - tym razem w warstwie symbolicznego odwrócenia społecznej hierarchii, co uwiera dotychczasową „klasę panującą” w nie mniejszym stopniu, niż utrata politycznej władzy i apanaży.
Bodaj najdobitniej owo poczucie degradacji wyraził prof. Zbigniew Mikołejko, który wychodząc od swego sformułowanego w 2012 r. obrzydzenia wobec „wózkowych matek”, dla których dzieci są „pretekstem, by nic nie robić, nie pracować, nie rozwijać się”, dopowiada dziś, iż „stały się częścią armii Kaczyńskiego, co pokazuje statystka, bo 54 proc. kobiet w wieku rozrodczym poparło PiS. Zostały kupione programem 500 + i mają w nosie naszą wolność”. Proszę zwrócić uwagę: o ile jeszcze cztery lata temu Mikołejko wypowiadał się z wyżyn dyskursu pogardy, o tyle dziś – piekląc się w poczuciu bezsilności – konstatuje porażkę swego środowiska.
III. Koniec Bangladeszu Europy
No i wreszcie trzecia warstwa oddziaływania programu „500+”: pełzająca rewolucja w patologicznych do tej pory stosunkach pracy. Niedawno obiegły media hiobowe wieści o rozpaczliwej sytuacji przedsiębiorców na Pomorzu i Mazurach - szczególnie w branży gastronomicznej i hotelarskiej, ale też plantatorów. Tuż przed szczytem sezonu turystycznego rozpaczliwie brakuje rąk do pracy. Nie można znaleźć chętnych do niskopłatnych prac fizycznych: sprzątanie, kuchnia, zbiór truskawek, obsługa w lokalach gastronomicznych. Oczywiście, wszystko za najniższą krajową, czyli niecałe 1,3 tys. zł na rękę, lub 1,5 zł za koszyk truskawek. Wedle pracodawców ludzie są „rozbestwieni” i wprost mówią, że po skorzystaniu z programu „500+” bardziej opłaca im się zostać w domu. Wiem, że polskie państwo, delikatnie mówiąc, nie rozpieszcza rodzimego biznesu, zwłaszcza małego i średniego, w przeciwieństwie do zagranicznych koncernów, które mogą liczyć na wszystkie udogodnienia, z pomocą publiczną i zwolnieniami podatkowymi na czele, choć często wcale nie płacą ludziom więcej. Niemniej, takie sieci handlowe szybko połapały się w „zagrożeniach” wynikających z „pińćset” i zgrzytając zębami podniosły nieco wynagrodzenia dla szeregowych pracowników, nawet specjalnie nie ukrywając, że czynią tak z obawy, że „nie będzie kim robić”. Do naszych przedsiębiorców to jeszcze nie dotarło i teraz przeżywają niemiłe zaskoczenie. Co, ludziom, kurna, pracować się nie chce za kilka złotych za godzinę? Zawsze tyle płaciliśmy i tak ma być! Teraz tęsknie wyczekują na Ukraińców i Białorusinów – którzy przyjadą, albo i nie, a na pewno nie w takiej liczbie, by obsadzić większość wakatów. Na dłuższą metę jednak będą zwyczajnie musieli podnieść pensje, albo zwijać interes.
Szczytem ignorancji i arogancji popisał się Tomasz Limon z Pracodawców Pomorza twierdząc, że kobieta zamiast pracować woli dostać 1500 zł na dzieci, zostać w domu i „nic nie robić” oraz różne businesswomen biadające, że „rola kobiety znowu została spłaszczona do garów i pieluch”. Jak się domyślam, przy trójce dzieci kobieta bezproduktywnie leży i pachnie, zamiast realizować się zawodowo jadąc na szmacie w hotelu, czy trzaskając garami w jakiejś jadłodajni. I nikomu nie postanie w głowie pytanie: co się do tej pory działo, co było nie tak, że te 500 czy 1000 złotych miesięcznie jest tak znaczącym zastrzykiem finansowym dla tak wielu polskich rodzin? Podpowiem: dominanta (najczęściej otrzymywana pensja) wynosi w Polsce 2469,47 zł brutto, czyli niespełna 1800 zł na rękę.
I właśnie ta presja na zwyżkę wynagrodzeń jest kolejnym pozytywem wyklinanego „pińćset na dziecko”, prowadząc w dłuższym okresie do przeorania relacji pracodawca-pracownik. Nie sposób wiecznie konkurować tanią siłą roboczą opartą na „pracującej biedocie”, żyjącej od „chwilówki” do „chwilówki”, a Polska nie może wiecznie pozostawać Bangladeszem Europy.
Elementem łączącym wszystkie trzy omówione tu warstwy jest bowiem szeroko rozumiane upodmiotowienie Polaków – w sferze politycznej, społeczno-symbolicznej i ekonomicznej - oraz związane z tym odzyskanie godności. „Pińćset” oznacza rewolucję – i gwarancję, że stare już nie powróci.
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Na podobny temat:
Zapraszam na „Pod-Grzybki” ------->http://warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/3892-pod-grzybki
Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 24 (15-21.06.2016)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz