Trump robi po prostu to, co obiecał wyborcom... oh, wait – właśnie TO z perspektywy europejskich elit politycznych jest nie do pomyślenia.
Podsumowując europejskie tournee Donalda Trumpa na które składał się udział w brukselskim szczycie NATO oraz sycylijskim szczycie G-7, można śmiało stwierdzić jedno – amerykański prezydent pokazał po raz kolejny, że czego jak czego, ale asertywności mu nie brakuje. Mówiąc bez ogródek, Trump spuścił po drucie wszystkich samozwańczych moralistów, lobbystów i specjalistów od wymagania od Stanów Zjednoczonych różnych „odważnych kroków”, których wspólnym mianownikiem jest to, że byłyby dla USA niekorzystne. Potrafił za to w tonie nie pozostawiającym wątpliwości sformułować swoje stanowisko, które sprowadzało się do jednego: koniec jazdy na gapę z Ameryką w roli sponsora wycieczki. Europejskie i światowe media, szczególnie te o lewicowej proweniencji (a takich jest większość) jęły z miejsca rozpowszechniać narrację o „klęsce” - nie tylko „szczytowania” (szczególnie G-7), ale też i samego Trumpa. Cóż, z punktu widzenia tych, którzy czegoś chcieli i tego nie dostali, to faktycznie jest „klęska”. Ale już z punktu widzenia USA – niekoniecznie.
Weźmy na początek szczyt NATO. Trump jasno dał do zrozumienia, że nie interesuje go sojusz, którego niemal cały ciężar ponosi jego kraj. Naciski Waszyngtonu na europejskich partnerów, by ci wreszcie raczyli dostosować się do założonych w Newport w 2014r. docelowych wydatków na obronność (min. 2 proc. PKB) są jak najbardziej zrozumiałe. Po rozpadzie ZSRR USA godziły się na mocno jednostronne jeśli chodzi o obciążenia funkcjonowanie NATO wyłącznie ze względów politycznych. W międzyczasie Europa (zwłaszcza „stara”, używając określenia D. Rumsfelda) przyzwyczaiła się do „militarnego sponsoringu”. Dzięki temu mogła ciąć własne wydatki na zbrojenia, rozwijając w zamian chociażby rozbudowane programy opieki socjalnej i przerzucając koszty bezpieczeństwa na amerykańskiego podatnika – ot, taki „militarny socjal” z cudzej kieszeni. Jeżeli dopiero teraz Niemcy ze swą nadwyżką budżetową i dodatnim bilansem handlowym w wielkich bólach obiecują, że poziom 2 proc. PKB osiągną do 2025 r., to mamy do czynienia z kiepskim dowcipem – zwłaszcza gdy np. uboższa Polska podjęła swoją część wysiłku zbrojnego i deklaruje zwiększenie nakładów do 2,5 proc. PKB. Przypomnienie o tym niewywiązywaniu się z elementarnych obowiązków ma być „zgrzytem”? Wolne żarty.
Idźmy dalej. W opinii komentatorów kompletną klapą miało się zakończyć spotkanie G-7 w Taorminie. Nie udało się wymóc na Trumpie zapowiedzi wypełnienia postanowień szczytu klimatycznego z Paryża, czemu trudno się dziwić. Gospodarka USA jest w nie najlepszej kondycji, zaś przyjmowanie kosztownych pakietów klimatycznych gwoli ukontentowania różnych lobbies produkujących „zielone technologie” i pozostających na ich pasku oczadziałych „ekologów” dodatkowo by ją pogrążyło. Zostawiając na marginesie zasadność teorii „globalnego ocieplenia” - obecnie presja ekologiczna to prostu biznes, dla którego warunkiem opłacalności jest przymuszenie jak największej liczby państw do przeprofilowania swoich „miksów energetycznych” (pod groźbą surowych kar) – co z jednej strony zmusiłoby je do importu odpowiedniej infrastruktury technologicznej, a z drugiej skutecznie zabiłoby konkurencyjność ich gospodarek. I Trump miał się na to zgodzić?
Po raz kolejny dostało się Angeli Merkel i niemieckiemu przemysłowi motoryzacyjnemu sprzedającemu miliony samochodów w Stanach, co jest „złe, bardzo złe” – tutaj niewątpliwie Trump nawiązywał do waluty euro, czyli „uwspólnotowionej” i zdewaluowanej marki, napędzającej niemiecki eksport. Ten – trawestując Macrona - „dumping walutowy” jest dla Trumpa solą w oku chyba na równi z chińskim juanem. Nas te napięte relacje na linii Berlin – Waszyngton mogą tylko cieszyć, tym bardziej, że w takiej atmosferze nie sposób myśleć o jakiejkolwiek reaktywacji TTIP – „konika” tandemu Merkel – Obama.
Organizacje humanitarne z kolei biadolą, że Trump nie zgodził się na dofinansowanie światowego programu żywnościowego. Tu trzeba jasno powiedzieć, że ów program nie ma żadnych sukcesów w długofalowej walce z głodem. Jest jedynie humanitarnym plasterkiem w ramach którego państwa rozwinięte upychają swoją nadprodukcję - za to potrafi dość skutecznie rozłożyć rolnictwo biednych krajów, bo produkcja żywności przestaje się opłacać, gdy jedzenie przypływa za darmo na statkach. O czarnym rynku „darów” i innych wygenerowanych przy okazji patologiach już nie wspomnę.
No i w końcu, Trump nie dał sobie wcisnąć kitu o konieczności wdrożenia globalnego programu rozwiązującego kryzys migracyjny (czytaj – przyjmowanie „uchodźców” jak leci), co i dla nas jest dobrą informacją.
Poza wszystkim – nie wiem skąd ten ton rozczarowania polityką Trumpa. Wszak jeszcze w kampanii wyborczej określił się jako przeciwnik globalizacji, migracji, wymuszeń ekologicznych, deklarując: „America first!”. Teraz robi po prostu to, co obiecał wyborcom... oh, wait – właśnie TO z perspektywy europejskich elit politycznych jest oburzające i nie do pomyślenia...
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 22 (02-08.06.2017)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz