W Niemczech system został już tak szczelnie domknięty, że opozycyjnych mediów zwyczajnie tam nie ma.
I. Policją w niemieckich „antykomorów”
Co robi niemiecka policja, gdy przez Europę przetacza się fala zamachów (tj. pardon - „incydentów”), ludzie są rozjeżdżani samochodami, szlachtowani nożami przy wtórze zawołań „Allahu Akbar”, a w Belgii w ostatniej chwili zlikwidowano (znów pardon - „zneutralizowano”) terrorystę oplecionego pasem szahida? Tak, zgadli Państwo – policja rusza do energicznej walki z „mową nienawiści”. Czyżby służby zawiesiły czujne oko na meczetach i szkołach koranicznych, sprawdzając czy nie dochodzi w nich do werbunku kolejnych zamachowców, a imamowie nie propagują wizji europejskiego kalifatu oraz ideologii dżihadyzmu? Ależ skąd – są inne problemy, znacznie poważniejsze. I tak oto Federalny Urząd Kryminalny (BKA) przystąpił do zwalczania „prawicowego ekstremizmu” na portalach społecznościowych. Jak się dowiadujemy, 23 jednostki policyjne przeprowadziły w 14 landach akcję polegającą na wparowaniu do domów namierzonych uprzednio internetowych „hejterów”, rewizjach, zatrzymaniach i przesłuchaniach – w sumie potraktowano w ten sposób 36 „podejrzanych”.
Nam może się to kojarzyć z pamiętną historią najazdu ABW na mieszkanie „Antykomora”, jednak Niemcy jako europejski lider przodujący we wszystkich dziedzinach musiały rzecz jasna przedsięwzięcie zorganizować z o wiele większym rozmachem. Różnica jest taka, że u nas przynajmniej gazety i portale opozycyjne wzięły „Antykomora” w obronę. W Niemczech natomiast działania funkcjonariuszy spotkały się ze zgodnym aplauzem całego frontu medialnego, zjednoczonego w nieubłaganej walce przeciw „mowie nienawiści”. Ta „mowa nienawiści” to w ogóle szczególny wynalazek, polegający na twórczej interpretacji porzekadła „od słów do czynów”. Ponieważ nie chcemy, żeby dochodziło do nienawistnych „czynów”, to należy prewencyjnie zakazać potencjalnie prowadzących do nich „słów” - i tym sposobem zdusić hydrę nienawiści w zarodku. A że przy okazji w przestrzeni publicznej zapanuje duszący spokój knebla? Znakomicie, bo dzięki temu tym bujniej rozkwitnie wszechogarniająca miłość.
A zatem, tamtejsi „antykomorzy” nie mogli liczyć na żadnych obrońców – a to z tego względu, że w Niemczech system został już tak szczelnie domknięty, że opozycyjnych mediów zwyczajnie tam nie ma. Jedne tytuły wprawdzie nieco bardziej sympatyzują z socjaldemokracją, inne zaś z chadecją, lecz de facto wszystkie stanowią wielką rodzinę na usługach politycznego mainstreamu, idealnie zgodną co do tego, że żaden antysystemowy głos nie ma prawa pojawić się w oficjalnym obiegu.
II. Kampania wyborcza w pruskim stylu
Jednak od pewnego momentu pojawiło się coś wymykającego się kontroli – to internet. Istne horrendum – ludzie zaczęli komunikować się ze sobą bez odgórnej kurateli, obok tradycyjnych środków przekazu. W ten sposób doszło do oddolnego przełamania monopolu i np. obywatele poinformowali się nawzajem o zajściach podczas Sylwestra 2015 w Kolonii – o czym dowiedzieć się nie mieli prawa. W efekcie tego (a także wymieniania się informacjami o innych „ekscesach” imigrantów przemilczanych w głównym obiegu) w połowie 2015 r. zaufanie do mediów zjechało do 40 proc., a określenie „Lügenpresse” („kłamliwa prasa”) weszło do powszechnego użycia. Do tego internet w naturalny sposób stał się trybuną wszelkich ruchów „populistycznych” (to zresztą ogólnoświatowy trend, bez internetowego wsparcia alt-prawicy Trump nie wygrałby wyborów), które dzięki temu miast wegetować na marginesie zyskują kolejnych zwolenników i coraz śmielej rozpychają się na politycznej scenie – ze znamiennym przypadkiem Alternatywy dla Niemiec (AfD) na czele.
Nie dziwi więc, że polityczny establishment postanowił dać słuszny odpór – prócz opisanej akcji policyjnej (która wedle ministra sprawiedliwości Heiko Maas'a z SPD stanowić ma „ważny sygnał”), lada dzień w Bundestagu ma być głosowany rządowy projekt ustawy nakładającej drakońskie kary finansowe na portale społecznościowe (nawet do 50 mln. euro) tolerujące na swych stronach „fałszywe informacje” i „mowę nienawiści”. Operatorzy reagować mają w ciągu 24 godzin na „uzasadnione zgłoszenia”. A jak poznać, czy zgłoszenie jest „uzasadnione”? Aaaa – o tym już zapewne zadecydują odpowiednie organy, choćby te, które właśnie tak dziarsko pogoniły niemieckich „antykomorów”. Dodajmy, że ustawę również przygotował wspomniany wyżej minister Heiko Maas, a całkiem niedawno (22 czerwca) z inicjatywy MSW przyjęto przepisy umożliwiające BND śledzenie treści przesyłanych za pomocą komunikatorów internetowych typu popularnego WhatsApp.
Jest to kolejny etap brania za twarz sieciowych platform komunikacji i generalnie pacyfikacji wolności wypowiedzi w internecie. A tak się przypadkiem składa, że następuje on tuż przed wejściem w decydującą fazę kampanii przed jesiennymi wyborami do Bundestagu. Intencja jest jasna i nikt nawet specjalnie jej nie ukrywa – chodzi o zablokowanie zagrażających establishmentowi sił politycznych. Jak widać, lekcja amerykańskiej wygranej Trumpa została pilnie przestudiowana i dokłada się odpowiednich starań, by podobny scenariusz nie powtórzył się między Odrą a Renem. W ten oto sposób otrzymujemy demokrację w iście pruskim stylu – wybory w cieniu cenzury.
III. Media w służbie władzy
Rozpisuję się o tym nie tylko dlatego, że to ponoć w Polsce „łamane są standardy” wolności mediów i prawa obywatelskie o czym z lubością grzmią niemieccy i brukselscy politycy, odwracając uwagę Europy od własnego podwórka. Rzecz w tym, że wszystkie te działania spotykają się z dość zgodnym poparciem tamtejszych mediów, które w gruncie rzeczy jawnie już pokazują, że są częścią systemu władzy przeznaczoną do roli nadzorców społeczeństwa, by temu nie strzeliło do głowy zagłosować na jakąś AfD, czy inną PEGIDĘ. Mamy więc specyficzny przykład „demokracji sterowanej” - póki co, wprawdzie „miękkimi” środkami, ale opisana na wstępie demonstracja siły pokazuje, że w razie czego demokratyczny niemiecki rząd nie zawaha się (przy medialnym poklasku) przy...ć komu trzeba – w obronie wolności, demokracji i wartości europejskich, ma się rozumieć.
Jakiś czas temu na portalu wPolityce.pl Aleksandra Rybińska przedstawiła ciekawą analizę rozmaitych współzależności między niemieckim (pół)światkiem dziennikarskim i politycznym – coś w stylu pamiętnego obrazka Moniki Olejnik wsiadającej do samochodu Urbana. Otóż funkcjonują tam tzw. „kręgi” składające się z przedstawicieli mainstreamowych opcji politycznych i „zaprzyjaźnionych” dziennikarzy. Owych „kręgów” działających na zasadzie elitarnych klubów uzupełniających się przez kooptację jest obecnie ok. dwunastu, a ich członków obowiązuje bezwzględna omerta. To właśnie tam politycy w przyjacielskiej atmosferze, podczas luźnych kolacyjek, przedstawiają starannie wyselekcjonowanym i zaufanym dziennikarzom swój punkt widzenia na różne sprawy, który następnie jest przekuwany na odpowiedni medialny przekaz urabiający opinię publiczną. Dla dziennikarza przynależność do takiego klubu oznacza zawodową nobilitację, zatem naturalnie stara się on zaspokoić oczekiwania zapraszających go kolegów i polityków. Reprezentują oni wszystkie najważniejsze tytuły i koncerny medialne, co oczywiście stawia ich w roli jednego z elementów aparatu władzy – już Konrad Adenauer nazwał „kręgi” „jednym z najważniejszych instrumentów sterowania państwem” i można się domyślać, że od tamtego czasu ta zażyłość na styku media-polityka jedynie się pogłębiła.
Jednakże, prócz zarządzania wewnętrznego, niemieckie koncerny medialne spełniają również istotną funkcję w polityce zagranicznej – i to w prawdziwie kolonialnym stylu. Podbijając rynki krajów Mitteleuropy mają za zadanie, mówiąc wprost, trzymać w ryzach tubylców, żeby się nie zbiesili i utwierdzać ich w permanentnym poczuciu niższości względem „metropolii” - oraz stawiać za wzór sukcesu i europejskości rozmaitych jurgieltników, którzy dzięki gorliwej wysłudze dochrapali się z łaski Berlina jakichś intratnych synekur. Wiadomy list dyrektora wiadomego koncernu do polskich podwładnych jest tu wymownym przykładem - aczkolwiek, jeśli tylko nazwać rzeczy po imieniu, koncern ten bardzo się denerwuje i grozi pozwami. Ostatnio zaś inny szef tego samego koncernu w wywiadzie dla szwajcarskiej gazety przyznał, że jego polskie interesy znacznie ucierpiały („milionowe straty”) wskutek wycofania reklam przez państwowe spółki, lecz mimo to nie zamierza wychodzić z Polski. I tym właśnie różni się projekt polityczny od projektu biznesowego. Gdy biznes przynosi straty wdraża się plan naprawczy albo po prostu zamyka interes. W przypadku projektu polityczno-ideologicznego straty finansowe są „wliczone w koszta” i utrzymuje się biznes niezależnie od słabych wyników finansowych. Władze koncernu liczą zapewne na ponowne przejęcie rządów przez opcję proniemiecką, dzięki której pieniądze znów popłyną szeroką rzeką, wynagradzając obecne chude lata – i na rzecz tego będą pracować ile sił. Oby się przeliczyli.
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 26 (28.06-04.07.2017)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz