Obecny rząd otwierając na oścież granice przed ukraińskimi pracownikami zwyczajnie przegiął.
I. Potop ze wschodu
Taki obrazek. Popołudniowe zakupy w „Biedronce” w niewielkim miasteczku na Mazowszu. Dość tłoczno, bo to pora powrotów z pracy do domu, do dwóch czynnych kas kolejki z zakrętaskiem. Jaki język zewsząd dobiega? Tak, zgadli Państwo – ukraiński. Mniej więcej fifty-fifty z polskim, rzecz jeszcze ze dwa lata temu nie do pomyślenia. Znajomy, który szmat życia spędził na wschodzie, potem tu przyjechał i założył rodzinę twierdzi, że w „Biedrze” czuje się, jakby nagle przeniósł się z powrotem w rodzinne strony. Krótki spacer po tymże miasteczku i oko bez trudu wyłowi na kilku budynkach ogłoszenia o tanich kwaterach pracowniczych dla Ukraińców. W miejscowych zakładach pracy do niedawna wykorzystujących polską „tanią siłę roboczą” obecnie są już całe ukraińskie zmiany. Jedynie na sklepowych kasach siedzą jeszcze Polki, bo jednak potrzebny jest jakiś elementarny werbalny kontakt z klientem. Inny obrazek – warszawski Dworzec Zachodni. Tu już nawet nie ma proporcji pół na pół – ukraiński i rosyjski dominują niepodzielnie, podobnie jak wyładowane „czemodany”, jakie warszawiacy mogą pamiętać z lat świetności bazaru na Stadionie Dziesięciolecia. Kasy dalekobieżne przeżywają oblężenie, w kolejkach do kiosków i punktów gastronomicznych również Ukraińcy. Co ciekawe, polscy ekspedienci obsługują ich z wyraźną niechęcią, przez zaciśnięte zęby. Gdy przychodzi moja kolej i odzywam się po polsku – radykalna zmiana: uśmiech, obsługa kulturalna i uprzejma. Najwyraźniej odczucia towarzyszące masowej migracji ekonomicznej pokrywają się z moimi: niedawna sympatia dla walczącej z Putinem Ukrainy to jedno (i na odległość), niechby nawet i trochę pracowników z tamtych rejonów, ale co za dużo, to niezdrowo.
Domyślają się już Państwo do czego zdążam? Obecny rząd otwierając na oścież granice przed ukraińskimi pracownikami zwyczajnie przegiął. Fali migracyjnej praktycznie nikt nie kontroluje, a oficjalne dane o liczbie pracujących w Polsce Ukraińców (ok. 1,3 mln.) można włożyć między bajki, bo zatrudnionych na czarno może być równie dobrze drugie tyle – ze stałą tendencją wzrostową. To aż nieprawdopodobne, że rząd PiS, tak rygorystycznie chroniący nas przed muzułmańskimi migrantami z Bliskiego Wschodu i Afryki, tutaj wydaje się być kompletnie ślepy. Co więcej, słyszymy, że skoro Ukraińcy przyjeżdżają tu do pracy lub na studia, to w zasadzie wszystko jest w porządku, do tego są „kulturowo bliżsi” więc łatwiej się zasymilują...
Otóż nie. Obecna polityka migracyjna (a w zasadzie jej brak, bo „polityka” zakłada jednak jakąś planowość i uporządkowanie) to podkładanie pod polskie społeczeństwo bomby z opóźnionym zapłonem.
II. Ukrainizacja rynku pracy
Od razu zaznaczę, by nie wylewać dziecka z kąpielą - kontrolowany napływ pracowników z zewnątrz bywa jak najbardziej przydatny i racjonalny. Tam gdzie cierpimy na deficyt fachowców może wręcz ratować poszczególne branże – tak jest np. w transporcie ciężkim (tzw. TIR-y), w którym jesteśmy europejskim potentatem. Tu faktycznie dramatycznie brakuje kierowców z uprawnieniami na ciągniki siodłowe. Podobnie w wielu gałęziach rolnictwa. Sadownictwo od lat stoi na sezonowych pracownikach zza wschodniej granicy, bo Polacy do takiej roboty niespecjalnie się garną - podobnie jak niemieccy bauerzy przez dziesięciolecia „ciągnęli” na Polakach. Ci sami Niemcy umiejętnie nas „podskubywali” ze specjalistów – w sposób precyzyjny i przemyślany – nawet, gdy co do zasady ich rynek pracy był dla nas „zamknięty”. Przykładowo, Gerhard Schroeder w 2000 r. ogłosił, że zostanie wydanych 20 tys. zezwoleń na pracę dla zagranicznych informatyków, nawet nie ukrywając, że liczy głównie na Polaków – bo tylu fachowców brakowało niemieckiej gospodarce. Tak wygląda uzupełnianie niedoborów pracowniczych przeprowadzane z głową.
Jednak, gdy pozwalamy, by przez granice wlewała się niekontrolowana rzeka, to sami prosimy się o kłopoty. Ukraina pogrążona jest w strukturalnym kryzysie – na wojnę w Donbasie nakłada się oligarchizacja tamtejszej gospodarki i gigantyczna korupcja ze wszystkimi tego konsekwencjami. To sytuacja jak podczas naszej „transformacji” tylko razy dziesięć. W efekcie, jak podaje Karol Kaźmierczak w opublikowanej na portalu Kresy.pl świetnej analizie „Ukraińskie zagrożenie - źródła i skutki imigracji zarobkowej”, 40 proc. Ukraińców deklaruje chęć pracy za granicą, a 30 proc. - chęć wyjazdu na stałe. Dla władz ukraińskich pogrążonych w reformatorskiej niemocy taki exodus doraźnie jest błogosławieństwem, bo upuszcza spod pokrywki ciśnienie społecznego niezadowolenia – dokładnie tak samo, jak emigracja 2 mln. Polaków za rządów Tuska.
Ta tendencja leje rzecz jasna miód na serce i portfele organizacji pracodawców w Polsce, którym wskutek malejącego bezrobocia i programu „500+” zajrzało w oczy widmo presji na podniesienie płac. Teoretycznie niby od kilku lat mówi się, że konkurowanie niskimi kosztami pracy jest ślepym zaułkiem, że model rozwojowy rodem z Bangladeszu jest na wyczerpaniu i powinniśmy od tego odchodzić. Jednak w praktyce rozbestwieni ćwierćwieczem bezkarnego wykorzystywania przymusu ekonomicznego w jakim znajdowały się rzesze Polaków pracodawcy nie chcą, bądź nie potrafią przestawić się na nowe tory. Toteż przystąpili do intensywnego i niestety skutecznego lobbingu na rzecz tanich pracowników z Ukrainy. Efektem jest zamrożenie zarobków i „uśmieciowionego” rynku pracy – bo jak nie pasuje, to jest dziesięciu chętnych Ukraińców. Dodatkowym skutkiem jest brak zachęt do powrotu do kraju polskich emigrantów, których ponoć mieliśmy ściągać. Zostają „modernizacyjne” bajki Morawieckiego o elektrycznych autach i żądania Cezarego Kaźmierczaka ze Związku Przedsiębiorców i Pracodawców by przyjąć dalszych 5 mln. pracowników zza wschodniej granicy. Mało tego – po wprowadzeniu ruchu bezwizowego, pracodawcy boją się, że Ukraińcy odpłyną na Zachód i zaczęli się domagać „poprawy warunków pracy” - czyli podejmowania przez imigrantów pracy na stałe (teraz wydawane są zezwolenia czasowe) i możliwości OSIEDLANIA SIĘ W POLSCE.
Zaraz usłyszę, że rozpędzona polska gospodarka potrzebuje dalszej stymulacji wzrostu PKB – owszem, tylko kto realnie na tym wzroście skorzysta? Innymi słowy – kto skonsumuje jego owoce? Polacy nie, bo ich pensje nie wzrosną. Ukraińcy gros zarobionych pieniędzy transferują do swoich rodzin – nie wydają ich tutaj, poza absolutnie podstawowymi zakupami we wspomnianych na wstępie dyskontach, które nie są polskie. W specjalnych strefach ekonomicznych (tych współczesnych obozach pracy), gdzie są zatrudniani, również dominują zagraniczne podmioty korzystające na dodatek z dotacji na inwestycje i zwolnień, a zyski „optymalizują”, tak by nie płacić w Polsce podatków. Wychodzi na to, że dopłacamy zagranicznym koncernom do tego, by mogły sobie zatrudnić w Polsce Ukraińców. Czy widzą tu Państwo jakąkolwiek logikę?
III. „Willkommenskultur” po polsku
Tego wszystkiego rząd PiS, z jednej strony spętany dogmatem pomagania Ukrainie w imię wizji Międzymorza (gdzie Ukraina ma to Międzymorze, z grubsza wiadomo), z drugiej szantażowany spowolnieniem papierowych statystyk, nie chce dostrzegać. Alarmują w zasadzie tylko narodowcy, za co dostają łatkę „ruskich agentów”. Tymczasem podnoszone przez nich niebezpieczeństwo podmiany populacji jest całkiem realną perspektywą, a to z tej prostej przyczyny, że naiwnością jest sądzić, że Ukraińcy przyjadą tu, trochę popracują i wyjadą do siebie. Otóż nie, nie wyjadą. Tak samo myśleli Niemcy sprowadzając sobie masowo gastarbeiterów z Turcji – obudzili się po niewczasie z potężną mniejszością i wszystkimi związanymi z tym problemami. Analogie z obecnym kryzysem migracyjnym również są dość czytelne, jeśli wziąć pod uwagę, że większość Ukraińców pochodzi z zachodniej części kraju, najbardziej przesiąkniętej banderowską propagandą – potencjalnie równie morderczą co islamizm (nie bez przyczyny zajmuję się tym tematem właśnie tuż po kolejnej rocznicy Krwawej Niedzieli). Za kilka lat możemy się ocknąć z kilkumilionową mniejszością, która zapewne zechce się politycznie zorganizować i nie łudźmy się – ci ludzie się nie spolonizują, choćby dlatego, że już teraz aktywnie wśród nich działa Związek Ukraińców w Polsce. Na marginesie – ukraińscy imigranci założyli we Wrocławiu amatorski piłkarski klub „Dynamo”, który przyjął sobie czerwono-czarne, banderowskie barwy. Tymczasem sejmowa większość boi się wpisać banderyzmu do karalnych ideologii.
Na zakończenie - masowy napływ Ukraińców zwietrzyło już lewactwo jako szansę na zaprowadzenie swojskiej odmiany „multi-kulti”. Prezydent Wrocławia Rafał Dutkiewicz w wywiadzie udzielonym Jarosławowi Kuźniarowi z Onetu raczył wyrazić nadzieję, iż 100 tys. mieszkających w aglomeracji wrocławskiej Ukraińców może być „lekarstwem na polską ksenofobię”. Ciekawe, czy właśnie za takie podejście odebrał niedawno Niemiecką Nagrodę Narodową. Ot - i doczekaliśmy się „Willkommenskultur” po polsku...
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 29 (19-25.07.2017)
Pracownicy z Ukrainy wiele wnoszą w polską gospodarkę, zwłaszcza w dzisiejszych czasach.
OdpowiedzUsuń