Państwa nie utrzymują (a z pewnością nie w takim zakresie, w jakim można by się było spodziewać) „prezesi na śmieciówkach” odprowadzający liniowy PIT.
No proszę, ledwo co światło dzienne ujrzał omawiany tu przed tygodniem raport Instytutu Badań Strukturalnych (IBS) pt. „Kogo obciążają podatki w Polsce?”, w którym zwrócono uwagę m.in. na problem tzw. fikcyjnego samozatrudnienia – a już zareagowało Ministerstwo Finansów, zapowiadając prace nad „testem przedsiębiorcy”. Jak doniósł portal Prawo.pl, podczas konferencji „Struktura i efektywność polskiego systemu podatkowego” zorganizowanej przez rządowe Centrum Analiz Społeczno-Ekonomicznych wiceminister finansów Filip Świtała podniósł kwestię opodatkowania jednoosobowych działalności gospodarczych. W telegraficznym skrócie, chodzi o to, by oddzielić ziarno od plew – czyli odróżnić osoby faktycznie prowadzące działalność gospodarczą i ponoszące związane z tym ryzyko, od tych, które uciekają na samozatrudnienie w celu „optymalizacji podatkowej”, unikając wejścia w drugi, 32 proc. próg PIT. Wiceminister w tym kontekście wspomniał o „przedsiębiorcach” świadczących usługi dla jednego podmiotu i wystawiających jedną fakturę miesięcznie.
Cóż, jeśli chodzi o „test przedsiębiorcy”, służę pomocą i odsyłam do wspomnianego na wstępie raportu IBS. Zastosowano tam bowiem dość przejrzyste kryteria, pozwalające wychwycić niby-przedsiębiorców. Generalnie, o fikcyjnym samozatrudnieniu możemy mówić wtedy, gdy dana osoba formalnie prowadzi działalność gospodarczą, ale w jej ramach wykonuje obowiązki charakterystyczne dla umów o pracę. Szczegółowo raport podaje dwa rodzaje przesłanek (ekonomicznych i organizacyjnych) typowych dla takiej formy działalności. Do przesłanek ekonomicznych zaliczamy następujące okoliczności (przytaczam za raportem): całość lub dominująca część przychodów przedsiębiorcy pochodzi od jednego klienta; przedsiębiorca nie zatrudnia innych pracowników; przedsiębiorca nie ponosi ryzyka charakterystycznego dla działalności gospodarczej, np. nie poszukuje nowych rynków zbytu i nie rozwija produktów/usług. Natomiast przesłanki organizacyjne, to: przedsiębiorca nie ma swobody w wyborze dni i godzin pracy, a jego praca odbywa się pod regularnym nadzorem klienta; klient zatrudnia na umowę o pracę pracowników o zbliżonym zakresie obowiązków; przedsiębiorca korzysta z przestrzeni biurowej klienta, bierze udział w spotkaniach pracowników, itp. Ot, i cały „test przedsiębiorcy” w pigułce. Przypomnę, że wg raportu IBS w 2017 r. skalę takiego samozatrudnienia można było oszacować na ok. 166 tys. osób, co daje ok. 9 proc. osób pracujących na własny rachunek. Jest to jeden z elementów składowych regresywnego systemu podatkowego, z jakim mamy do czynienia w Polsce.
Przypomina się tutaj słynny wywiad Grzegorza Sroczyńskiego (jednego z nielicznych przytomnych dziennikarzy „Wyborczej” - i pewnie dlatego w końcu mu podziękowano) z prezesem Comarchu, prof. Januszem Filipiakiem. W pewnym momencie prezes objawia zszokowanemu dziennikarzowi, że... de facto pracuje na śmieciówce, ponieważ firma „zleca mu zarządzanie”, zaraz potem dodając, że „ma prawo nie zaakceptować” stawki 32 proc., ponieważ „system podatkowy powinien respektować prawa człowieka”. Warto nadmienić, że mówimy o najlepiej wówczas (2013 r.) zarabiającym prezesie w Polsce (ponad 12 mln. zł. rocznie). Trudno o lepszą ilustrację patologii, o której tu mówimy, a popularne określenie „Janusz biznesu” nabiera całkiem nowego wymiaru i rozmachu.
Na koniec warto dodać kilka uwag o konsekwencjach regresywnego opodatkowania. Otóż taki system skutkuje tym, że państwa nie utrzymują (a z pewnością nie w takim zakresie, w jakim można by się było spodziewać) „prezesi na śmieciówkach” odprowadzający liniowy PIT (obecnie – 19 proc.) - zwłaszcza w warunkach niższego opodatkowania kapitału i działalności gospodarczej od opodatkowania pracy i konsumpcji. Państwo w swej masie utrzymują nisko opłacani i wysoko opodatkowani pracownicy, wydający całe swoje pensje na towary i usługi obciążone VAT-em i akcyzą. Pracodawcy natomiast z zasobów państwa KORZYSTAJĄ – chociażby z infrastruktury, a także rekrutując „siłę roboczą” wykształconą w publicznym systemie edukacji. Proszę sobie wyobrazić, ile kosztowałoby każdorazowe wykształcenie pracownika od podstaw - począwszy od pisania, czytania i liczenia, nie mówiąc już o umiejętnościach specjalistycznych. Osiem lat podstawówki, cztery-pięć lat szkoły średniej, a później nierzadko jeszcze pięć lat studiów. Lekko licząc - 17-18 lat nieprzerwanego ciągu edukacyjnego. Jak rozumiem, ekwiwalentnym świadczeniem na rzecz państwa mają być liniowe podatki od „śmieciówek” wystawianych za „usługi zarządzania”, bądź efektywne opodatkowanie korporacji na poziomie 11 proc.? Nawiasem, w Polsce wpływy z CIT nie przekraczają 2 proc. PKB... Reasumując, mamy do czynienia z głęboką nierównowagą obciążeń, której ofiarą padają relatywnie uboższe warstwy społeczne – zatem zapowiedzi Ministerstwa Finansów to krok w kierunku przywrócenia elementarnych proporcji. Ciekawe, kto okaże się silniejszy – państwo, czy „lobby prezesów”?
Gadający Grzyb
Na podobny temat:
Regresywny system podatkowy, czyli śmierć frajerom!
Dywidenda obywatelska – eksperyment czy konieczność?
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 14 (05-11.04.2019)
Każdy chyba zdaje sobie sprawę jak ważną role w dzisiejszych czasach odgrywają media społecznościowe. Dlatego polecam Wam ofertę http://tearsofjoy.pl/social-media-marketing/ - z pewnościa znajdą sie zainteresowani .
OdpowiedzUsuń