To jeszcze wprawdzie nie jest ten etap, gdy możemy przeforsować swoich kandydatów wbrew Niemcom czy Brukseli – ale to już jest ten etap, gdy jesteśmy w stanie skutecznie zablokować narzucanych nam nominatów.
I. „Koniec początku”
„To nie jest koniec. To nie jest nawet początek końca. Ale jest to, być może, koniec początku” - ta sentencja z radiowego przemówienia Winstona Churchilla po zwycięstwie pod El-Alamein jako żywo pasuje do stoczonej właśnie brukselskiej bitwy, w której udało się zablokować nominację Fransa Timmermansa na przewodniczącego Komisji Europejskiej. W 1942 r. siły dowodzone przez marszałka Bernarda Montgomery'ego pokonały pancerne zagony Afrika Korps Erwina Rommla, zmuszając je do odwrotu – i była to pierwsza znacząca porażka III Rzeszy w otwartym polu. Teraz natomiast koalicja państw Europy Środkowej wraz z Włochami i zbuntowanymi przeciw Angeli Merkel niemieckimi chadekami utrąciła kandydaturę fanatycznego lewaka i polakożercy na czołowe stanowisko w Europie. Po raz pierwszy kraje „nowej Europy” skutecznie przeciwstawiły się dyktatowi starych potęg, dotąd niepodzielnie trzęsących kontynentem i narzucających mu swą wolę. To wydarzenie bez precedensu – wcześniej bowiem niemiecko-francuski tandem rozgrywał i dzielił nasz region jak chciał, pacyfikując jakikolwiek opór. Zwróćmy uwagę, że jeszcze nie tak dawno ofensywa dyplomatyczna Macrona zakończyła się przeforsowaniem szkodliwej dla nas dyrektywy o pracownikach delegowanych, doprowadzając do podziału na tym tle wśród państw Trójmorza i jego twardego jądra, czyli Grupy Wyszehradzkiej. Wszystko wskazuje, że „gang z Osaki” liczył do końca na powtórkę tego scenariusza – na szczęście, przeliczył się w swych rachubach.
II. Brukselska batalia
Ta zwycięska bitwa ma jeszcze jeden walor – zmusiła dominujące w Unii siły do odrzucenia masek i zaniechania gry pozorów. Do tej pory w unijnych przepychankach panowała zasada fikcyjnego „konsensusu”, w praktyce oznaczająca, że słabsze kraje akceptowały bez szemrania stanowisko silniejszych, co najwyżej zadowalając się jakimiś symbolicznymi koncesjami. Tym razem było inaczej. Spór o Timmermansa obnażył przed szeroką opinią publiczną fasadowość unijnych „demokratycznych” procedur, co jeszcze nie raz będzie odbijało się echem w bliższej i dalszej przyszłości. Przypomnijmy sobie, jak to wyglądało. Podczas szczytu G-20 w Osace Niemcy, Francja, Hiszpania i Holandia porozumiały się co do obsady kluczowych stanowisk, co nazwano „pakietem z Osaki”. Ów „pakiet” został następnie zakomunikowany Donaldowi Tuskowi, który miał przekazać jego ustalenia frakcjom europarlamentu „do wykonu” i przygotować pod jego kątem szczyt Rady Europejskiej, tak by cała operacja przebiegła gładko. Tusk, jak zobaczyliśmy, nie wywiązał się z zadania (a wręcz koncertowo je schrzanił), co wywołało dodatkową wściekłość unijnych możnych – i jest to kolejna dobra informacja dla Polski. Wiodący przywódcy ostatecznie przekonali się, że to bezwolne popychadło Angeli Merkel do niczego się nie nadaje, co oznacza automatycznie, że w Brukseli nikt nie będzie po nim płakał i po zakończeniu kadencji raczej nie będzie mógł liczyć na żadne prestiżowe stanowisko – a co za tym idzie, nie będzie w stanie już realnie zaszkodzić Polsce. Ale to tak na marginesie.
Wracając do meritum - „banda czworga” z Osaki, ta samozwańcza, uzurpatorska Yakuza, chciała sterroryzować resztę państw członkowskich, w starym stylu „koncertu mocarstw”. Tyle, że pragnęła przy tym zachować pozory – że niby toczą się jakieś „negocjacje”, a fotel szefa Komisji Europejskiej dla Timmermansa jest efektem „konstruktywnego kompromisu”. Szczególnie zależało na tym Angeli Merkel, która do końca wspierała swego protegowanego. Pomysł był sprytny – Niemcy rękami Timmermansa miały trzymać sprawiający coraz większe problemy region Europy Środkowej (ze szczególnym uwzględnieniem Polski i Węgier) pod nieustannym ostrzałem, same stojąc dyskretnie z boku i strojąc zatroskane miny. Pomyślmy tylko – skoro Timmermans był w stanie przysporzyć nam tylu kłopotów jako wiceprzewodniczący, to można sobie wyobrazić jakie armaty wytoczyłby jako szef KE. Mógłby chociażby przeforsować powiązanie funduszy strukturalnych z „przestrzeganiem praworządności”, której stan byłby arbitralnie oceniany przez Komisję – czyli przez niego samego. Do tego nie wolno było dopuścić za żadne skarby – i tu premier Morawiecki spisał się na medal. Zmontował skuteczną koalicję, wykorzystując okazję, jaką było rozgoryczenie największej frakcji Parlamentu Europejskiego (EPL) nominacją ich politycznego konkurenta. Opór był tak silny, że Angeli Merkel nie udało się go złamać, mimo ponawianych nacisków na poszczególnych przedstawicieli „koalicji sprzeciwu”. Mniejsze kraje (ale też i skonfliktowane z Brukselą Włochy) wiedziały doskonale o co toczy się gra – ugruntowanie pozycji mocarstwowego duetu francusko-niemieckiego oraz zwycięstwo aroganckiego Timmermansa było groźne również i dla nich, bo nikt nie mógł im zagwarantować, że za chwilę i one nie znajdą się pod byle pretekstem na celowniku. Poza wszystkim, pokazaliśmy, że jesteśmy w stanie budować sojusze, obalając mit o rzekomej „izolacji” Polski w Europie. To spory krok naprzód, zważywszy, że jeszcze dwa lata temu nikt nie chciał umierać za nasz sprzeciw wobec drugiej kadencji Tuska na stanowisku przewodniczącego Rady Europejskiej.
III. Krajobraz po bitwie
W kontekście powyższego, małostkowa zemsta, jaką było utrącenie kandydatów z naszego regionu do innych unijnych stanowisk, czy odrzucenie kandydatury prof. Krasnodębskiego na jednego z 14 wiceprzewodniczących Parlamentu Europejskiego, mają znaczenie drugorzędne. Cel podstawowy został osiągnięty i sądzę, że z upływem czasu będziemy to coraz bardziej doceniać. Brukselska wiktoria wpisuje się również w szerszy kontekst zmierzchu Angeli Merkel – nieformalnej „cesarzowej Europy”. Nominowanie Ursuli von der Leyen było już tylko ruchem osłaniającym niemiecki odwrót. Von der Leyen jest politykiem słabym – w Niemczech nie zanotowała sukcesów jako minister zajmująca się sprawami społecznymi, a jako minister obrony doprowadziła Bundeswehrę na skraj katastrofy. Nie ma podstaw by sądzić, że jako szefowa Komisji Europejskiej będzie sobie radzić lepiej, co może dla nas oznaczać poluzowanie dążącego do „pogłębienia integracji” i federalizacji unijnego gorsetu. Natomiast jej porażki w zawiadywaniu niemiecką armią oznaczają, że również potencjalnie śmiertelnie dla nas niebezpieczny projekt europejskiej armii odchodzi w siną dal. Także pozycja Angeli Merkel, spektakularnie upokorzonej na unijnym szczycie, daleka będzie od dawnej potęgi, gdy jej wola wytyczała kierunki europejskiej polityki.
Zostaje jeszcze Timmermans, który ponownie będzie wiceprzewodniczącym Komisji Europejskiej. Sfrustrowany porażką, wściekły i pałający żądzą odwetu. Oczywiście, będzie starał się nam szkodzić ze zdwojoną energią – tyle, że najbardziej pomyślne dla niego wiatry właśnie przestały wiać. Po pierwsze, raczej się nie zdarza, by brukselscy politycy przez dwie kadencje z rzędu zajmowali się tym samym – zatem Timmermans jako „wice” może tym razem otrzymać inną działkę, niż praworządność. Po drugie, jego karta przygnieciona ciężarem klęski będzie słabnąć. Na nękaniu Polski i Węgier zbudował całą swoją kampanię i pozycję polityczną – i w kluczowym momencie przegrał. Po trzecie, kraje „nowej Europy” zobaczyły, że z unijnym establishmentem można wygrać i od tej pory nie będą już tak potulnie wysłuchiwały połajanek i pouczeń z Brukseli. To ma szansę scementować sojusz państw Trójmorza i Grupy Wyszehradzkiej. Wreszcie – przegrana Timmermansa odebrała tlen krajowej „totalnej opozycji” spod znaku „ulica i zagranica”. Odtąd pomoc dla Schetyny i spółki będzie z pewnością mniej wydajna.
Podsumowując, to jeszcze wprawdzie nie jest ten etap, gdy możemy przeforsować swoich kandydatów wbrew Niemcom czy Brukseli – ale to już jest ten etap, gdy jesteśmy w stanie skutecznie zablokować narzucanych nam nominatów. W porównaniu z tym co było, jest to znaczący postęp. Realnie patrząc, osiągnęliśmy maksimum z tego, co było możliwe - a w polityce jest to wielka sztuka.
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 28 (12-18.07.2019)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz