W swej polityce Stany Zjednoczone kierują się prostą zasadą: chcesz mieć z nami dobre stosunki – kupuj od nas i nie kombinuj na boku.
I. Polska w „klubie F-35”
Czerwcową wizytę prezydenta Andrzeja Dudy w Stanach Zjednoczonych, a w szczególności jej fragment waszyngtoński i spotkanie z Donaldem Trumpem (12.06.2019) należy ocenić pozytywnie – przynajmniej biorąc pod uwagę obecny etap wzajemnych relacji (o czym szerzej za chwilę). Ukoronowaniem podróży było oczywiście podpisanie wspólnej deklaracji o zacieśnianiu współpracy obronnej, na mocy której zostanie zwiększona stała, rotacyjna obecność sił amerykańskich w Polsce o kolejne 1000 żołnierzy oraz kontrakt na zakup gazu skroplonego LNG (2 mld m3 o wartości 8 mld. USD). Wspomnieć należy również o podpisaniu memorandum o współpracy ws. wykorzystania energii jądrowej do celów cywilnych (czyli znów powraca nieśmiertelny temat polskiej elektrowni atomowej), a także o porozumieniu ws. zapobiegania i zwalczania poważnej przestępczości, co z kolei jest jednym z warunków zniesienia wiz dla Polaków. No i wisienka na torcie – polska deklaracja o gotowości zakupu 32 sztuk samolotów piątej generacji F-35, oficjalnie przyjęta przez stronę amerykańską, co wcale nie było tak oczywiste, jak mogłoby się to na pozór wydawać.
I może zaczniemy właśnie od tej ostatniej sprawy, wywołała ona bowiem szereg kontrowersji i chyba najbardziej rozgrzała emocje komentatorów. O właściwościach technicznych i bojowych F-35 nie będę się rozpisywał, znakomicie bowiem zrobił to w poprzednim numerze „Polski Niepodległej” red. Michał Fiszer. Generalnie można powiedzieć jedno – poza Amerykanami nikt obecnie nie dysponuje maszyną o takim stopniu zaawansowania (próbują ich gonić Chińczycy ze swoim Chengdu J-20, lecz zakup sprzętu bojowego z tego kraju skutkowałby automatycznym zamrożeniem relacji wojskowych z Waszyngtonem). Więcej – USA bynajmniej nie kwapią się do sprzedaży swego najnowocześniejszego produktu na prawo i lewo. By zostać włączonym do grona kupujących trzeba być w oczach Amerykanów lojalnym sojusznikiem na którym można polegać, o czym zupełnie niedawno boleśnie przekonała się Turcja. Związane jest to m.in. z sięgającą lat '90 historią budowy F-35 w ramach międzynarodowego projektu „Joint Strike Fighter”. Prócz Stanów Zjednoczonych, pokrywających 90 proc. kosztów projektu, od początku lat dwutysięcznych uczestniczy w nim jeszcze kilka państw podzielonych w zależności od stopnia zaangażowania finansowego i technicznego na trzy poziomy: poziom I to USA i Wlk. Brytania; poziom II to Włochy i Holandia; poziom III to Turcja, Australia, Norwegia, Dania, Kanada. Prócz tego, do programu i możliwości zakupu samolotów dopuszczono Izrael, Singapur, Japonię i Koreę Płd. Słowem, państwa postrzegane jako amerykańscy sojusznicy, położone w tych punktach świata, gdzie Stany Zjednoczone lokują swoje interesy.
Wejście Polski jako swoistego reprezentanta krajów Europy Środkowej do grona kupujących trzeba w tym kontekście uznać za sukces. Stało się tak, ponieważ udało nam się wykorzystać nadarzającą się okazję, jaką było faktyczne odsunięcie przez USA od projektu Turcji. Ta bowiem zakupiła od Rosji rakiety przeciwlotnicze S-400 Triumf, planując zintegrowanie ich z F-35, co automatycznie dałoby Rosjanom pełen wgląd w konstrukcję amerykańskich samolotów. Kontrakt ten w połączeniu z wcześniejszymi konszachtami Turcji z Rosją wyczerpał cierpliwość USA. wskutek czego na początku czerwca Amerykanie odsunęli od szkoleń na F-35 tureckich pilotów i zamrozili możliwość sprzedaży samolotów reżimowi Erdogana. I właśnie w tę „turecką” pulę obejmującą 100 maszyn „wstrzeliła” się Polska. Nasz MON błyskawicznie wystosował do Waszyngtonu „letter of request”, otwierający formalnie procedurę zakupu, potwierdzony podczas wizyty prezydenta Dudy – słynny „air show” z udziałem F-35 przed Białym Domem naprawdę nie był gestem czczej kurtuazji, tym bardziej, że równolegle trwała czterodniowa wizyta min. Mariusza Błaszczaka w bazie lotniczej Eglin, stanowiącej główne centrum szkoleniowe dla pilotów F-35. Warto dodać, że prócz Polski rozmowy toczą, bądź finalizują również Belgia i Finlandia.
II. Wymowne reakcje
Do myślenia daje reakcja rodzimych tub propagandowych – jest ona nader charakterystyczna i dziwnym trafem zgodna ze stanowiskiem Kremla i rosyjskiego pasa transmisyjnego na Polskę, czyli portalu „Sputnik”. Zasypani zostaliśmy „analizami” mającymi wykazać, że F-35 nie są nam potrzebne, że to niefunkcjonalne, zawodne „nieloty”, że za drogo, że kosztowne w utrzymaniu, że Polski nie stać, że lepiej kupić więcej F-16... Prym wiódł tu wspomniany „Sputnik” wyrażający wzruszającą troskę o stan polskich sił zbrojnych i finansów publicznych. „Zaniepokojenia” rozwojem polsko-amerykańskiej współpracy nie omieszkała wyrazić Moskwa ustami rzecznika Pieskowa. Cóż, jak już tu kiedyś pisałem, Rosja zawsze czuje się „zaniepokojona”, a wręcz „zagrożona”, kiedy nie może kogoś bezkarnie napaść. Życzyłbym sobie utrzymania owego jaskółczego niepokoju kremlowskich satrapów w kolejnych dziesięcioleciach. Natomiast co do zasadności zakupu F-35 – przypominam sobie analogiczną debatę z czasów, gdy ważyły się losy kupna F-16. Wówczas myśliwiec również miał być kosztowny, zawodny i „przestarzały”. Krótko mówiąc – nielot. Dziś okazuje się, że lepiej, gdybyśmy kupili więcej owych „nielotów”, byle tylko Polska nie miała F-35. Swoisty rekord pobił były już na szczęście dyplomata Ryszard Schnepf, który w programie Moniki Olejnik reklamował nam na podstawie wzmiankowanego „Sputnika” rosyjskie Su-57 (one zapewne się nie psują – choćby dlatego, że pozostają w fazie prototypów). Tenże Schnepf raczył się także wyjęzyczyć, że zwiększenie obecności US Army w Polsce powinniśmy wpierw „konsultować” z Niemcami, co w przełożeniu na ludzki język oznacza, że winniśmy pytać Berlin o pozwolenie. I pomyśleć, że ten człowiek był do niedawna naszym ambasadorem w USA, a inni mu podobni osobnicy o kolonialnej mentalności kreowali naszą dyplomację i politykę zagraniczną... Ale cóż tam Schnepf – gorzej, że w podobnym duchu wypowiadało się szereg prominentnych wojskowych, choć dziś już na szczęście odsuniętych od bezpośredniego wpływu na polską armię.
Wymowny był również odzew niemieckich mediów, które tradycyjnie służą do przekazywania tego, czego nie wypada oficjalnie powiedzieć tamtejszym politykom. „Frankfurter Allgemeine Zeitung” skwitował efekty wizyty Andrzeja Duda słowami, iż jest to „nagroda dla Polski i kara dla Niemiec” (za niewypełnianie zobowiązań NATO w sferze wydatków na obronność), nadmieniając przy okazji o interesach gazowych USA konkurencyjnych wobec Nord Stream. Tutaj warto przytoczyć opinię Donalda Trumpa, który stwierdził, że z jednej strony Niemcy uchylają się od finansowania swoich sił zbrojnych, a z drugiej – ładują miliardy w rosyjski gaz, sponsorując zbrojenia Putina, przed którym to z kolei mają ich bronić Stany Zjednoczone... Inna gazeta („Die Zeit”) wyraziła schadenfreude, że mimo polskiej „czołobitności” nie powstanie u nas „Fort Trump” i skończyło się na powiększeniu amerykańskiego kontyngentu wojskowego. Tu jednak trzeba dodać, że owe 1000 żołnierzy (nota bene – przesuniętych z Niemiec) to dalece nie wszystko – zgodnie z waszyngtońską deklaracją powstać ma bowiem również Wysunięte Dowództwo Dywizyjne USA, polsko-amerykańskie Centrum Szkolenia Bojowego, baza dronów oraz szereg inwestycji infrastrukturalnych i logistycznych.
Oczywiście, to wszystko wiąże się z kosztami. Myśliwce F-35 nie są tanie (ok. 100 mln. USD za sztukę), swoje kosztuje również ich eksploatacja, uzbrojenie, wyszkolenie pilotów i dostosowanie infrastruktury. Mówi się o łącznej wartości kontraktu rzędu 17 mld. dolarów. Tyle, że w najbliższych latach, zgodnie z umową Pentagonu z koncernem Lockheed Martin cena ma spadać poniżej 80 mln. USD, podobnie z kosztem godziny lotu – a wszak samoloty trafią do Polski nie jutro czy pojutrze, lecz właśnie dopiero za kilka lat (podawane są wstępne, orientacyjne daty 2024 i 2026). Teraz natomiast ładujemy pieniądze w eksploatowanie i serwisowanie sowieckich MiG-29 i Su-22. Jeśli chodzi o inwestycje w infrastrukturę – tego typu koszty ponosi każde państwo kupujące najnowocześniejszy sprzęt. Również my tak czy inaczej musimy to zrobić (i robimy), jeśli chcemy, by polskie lotniska i bazy wojskowe były kompatybilne z NATO-wskimi standardami i mogły przyjmować najnowsze maszyny. Innymi słowy, mówimy o kosztach, które i tak ponosimy, bądź będziemy musieli ponieść w najbliższej przyszłości. W zamian mamy wciąż rosnącą obecność wojskową sił NATO, w tym głównie wojsk USA – dziś jest to 13,5 tys. żołnierzy, w tym blisko 6,8 tys. wojsk amerykańskich, do czego wkrótce dojdzie kolejny tysiąc, a w przyszłości – wraz z napływaniem F-35 – zapewne jeszcze więcej. Płacona cena zatem ma swój ekwiwalent w postaci wzmocnienia „wschodniej flanki NATO”, co dla państwa w naszym położeniu (i dla całego regionu) ma pierwszorzędne znaczenie.
Po opisanych tu reakcjach widać wyraźnie, że zacieśnianie polsko-amerykańskiej współpracy jest wyjątkowo nie na rękę zarówno Rosji, jak i Niemcom – oraz, ma się rozumieć, ich lokalnym wyrobnikom, którzy na wysługiwaniu się ościennym potęgom budowali dotąd swoje kariery. Dlatego właśnie obecność Amerykanów jest dziś i w najbliższej przyszłości konieczna – chroni nas bowiem przynajmniej w jakimś zakresie przed powtórnym osunięciem się do roli niemiecko-rosyjskiego kondominium.
III. Cena sojuszu
Zresztą, spójrzmy na to wszystko bez złudzeń – i tu, mówiąc klasykiem, przechodzimy do „plusów ujemnych” naszego układu z Wielkim Bratem. W polityce międzynarodowej nie obowiązują takie kategorie jak „honor”, „przyjaźń”, „lojalność” czy inne sentymenty. Decydującymi kryteriami są siła i interes – i tyczy się to również relacji z naszym obecnym hegemonem zza oceanu. W swej polityce Stany Zjednoczone (a zwłaszcza za prezydentury Trumpa) kierują się prostą zasadą: chcesz mieć z nami dobre stosunki – kupuj od nas i nie kombinuj na boku (przypominam o opisanym wyżej przypadku Turcji). Jest to taka bardziej cywilizowana forma rekietu – swoistego haraczu za ochronę, z tą różnicą, że jednak otrzymujemy coś w zamian (sprzęt wojskowy, obecność amerykańskich żołnierzy, gaz łupkowy pozwalający zdywersyfikować dostawy z Rosji). Ponadto, jak widzimy, ta specyfika kontaktów nie dotyczy jedynie naszego kraju. Rzecz jasna, nie ma tu mowy o sojuszu w rozumieniu równoprawnych stosunków – bardziej przypomina to zależność od Imperium Rzymskiego różnych barbarzyńskich państewek (formalnie zwanych „przyjaciółmi” lub „sojusznikami”), ewentualnie relacje wasalne.
Z tego typu układem wiążą się określone niebezpieczeństwa, o których już pisywałem, ale dla porządku pokrótce powtórzę. Podstawowe zagrożenie jest takie, że nasz opiekun w pewnym momencie może zwinąć bez ostrzeżenia swój parasol ochronny, zostawiając nas na lodzie – tak stało się w 2009 r., kiedy to Obama (a właściwie Hillary Clinton, która była wówczas główną animatorką polityki zagranicznej Białego Domu) zrobił „reset” z Rosją, wycofując się z aktywnej polityki w naszym regionie. Mam zresztą swoją teorię spiskową, że smoleńska tragedia była właśnie pokłosiem owego „resetu”. Moim zdaniem, Putin widząc amerykańską obojętność uznał, że może sobie pozwolić na likwidację polskich niepodległościowych elit, na czele z prezydentem Lechem Kaczyńskim, któremu po udaremnieniu rosyjskiej agresji na Gruzję zapisał „śmierć w duszy” - i skorzystał z okazji. Musimy brać pod uwagę, że Stany Zjednoczone przestały być państwem w pełni obliczalnym i mogą wykonywać najróżniejsze wolty. Tym bardziej, że mimo ciągłej dominacji nie są już tak wszechpotężnym światowym hegemonem jak niegdyś i zaczynają odczuwać „syndrom krótkiej kołdry” - zwyczajnie nie są w stanie w pełni kontrolować przestrzeni od Atlantyku po Pacyfik i zawsze trzeba liczyć się z możliwością, że „odpuszczą” jeden z teatrów na rzecz mocniejszego zaangażowania się w innym zakątku świata. Właśnie dlatego wątpię w powstanie u nas „Fortu Trump” w rozumieniu klasycznej, stałej bazy w rodzaju tych wciąż utrzymywanych w Europie Zachodniej. Znacznie wygodniej i elastyczniej jest dla USA oddelegować do Europy Środkowej mobilne siły z elementami infrastruktury, które w razie nagłej potrzeby będzie można przerzucić gdzie indziej.
Takie są realia, dobrze więc byłoby, gdyby nasi rządzący pilnowali, by koszta w pewnym momencie nie przeważyły korzyści, pamiętając o naczelnej zasadzie: nie ma strategicznych sojuszy dla słabych! Jest to o tyle istotne, że elity okołopisowskie zdają się momentami zatracać w entuzjastycznym pro-amerykanizmie wszelkie proporcje, sprawiając wrażenie, że dla podtrzymania „transatlantyckiego partnerstwa” gotowe są poświęcić wszystko inne. Tyczy się to chociażby roszczeń żydowskich i polityki historycznej (sprawa rejterady z nowelizacji ustawy o IPN) – widać było wyraźnie, że PiS za dogmat uznał, iż droga do Waszyngtonu wiedzie przez Tel-Aviv i w imię tej z gruntu błędnej doktryny gotów był inwestować bez końca w fikcję „sojuszu” i „przyjaźni” z Izraelem, nie przyjmując do wiadomości, że środowiska żydowskie i państwo izraelskie są co najwyżej „sojusznikiem naszego sojusznika” - i nic ponadto. Na szczęście okazało się, że Amerykanie potrafią liczyć i gotowi są sprzedawać nam gaz i broń niezależnie od naszych napiętych stosunków z Żydami, o czym dobitnie świadczy wizyta Andrzeja Dudy – wbrew apelom niektórych politycznych środowisk w USA, by zaangażowanie amerykańskie w Polsce uzależnić od spełnienia przez nas ustawy 447. Jak ujęła to trafnie dr Ewa Kurek w kontekście ekshumacji w Jedwabnem – Ameryka nie poświęci swych interesów dla kilku żydowskich kości. Zwróćmy uwagę, że nawet ambasador Mosbacher od niedawna jakby przystopowała swą aktywność. Pozostaje mieć nadzieję, że wydarzenia ostatnich miesięcy, w tym postawa państwa żydowskiego, otrzeźwiły kilka głów i od tej pory zaczniemy się wykazywać większą asertywnością – tym bardziej, że temat roszczeń niechybnie powróci jesienią.
Kolejna rzecz – Stany Zjednoczone zainteresowane są obecnością w Trójmorzu, widząc w nim „swoją” przestrzeń równoważącą niemiecką dominację na kontynencie i główny rynek zbytu dla swojego gazu łupkowego. To wielka szansa dla nas – możemy stać się bowiem „hubem” dla amerykańskiego surowca, tak jak Niemcy dla rosyjskiego. I właśnie to może USA związać z nami silniej, niż jakikolwiek „Fort Trump” (który, nawiasem, jeżeli powstanie, to właśnie dla ochrony amerykańskich szlaków handlowych i infrastruktury przesyłowej na linii północ-południe). Jeżeli uda się to osiągnąć za cenę kupna F-35, to z góry można powiedzieć, że było warto. Przy okazji – prezydentowi Dudzie towarzyszyła w Waszyngtonie prezes Banku Gospodarstwa Krajowego, współtworzącego od niedawna Fundusz Trójmorza, mający realizować inwestycje infrastrukturalne.
IV. Niełatwy bilans
Jak zatem ocenić bilans naszego sojuszu? Nie ma tu łatwej odpowiedzi – daleki jestem zarówno od bezkrytycznego entuzjazmu, jak i katastrofizmu wieszczącego zagładę Polski, w których lubują się miłośnicy stawiania uproszczonych, radykalnych tez. Wbrew pozorom, wiele zależy tu od nas samych – czy będziemy w stanie prowadzić racjonalną politykę, wyciągając z naszego położenia maksimum korzyści i nie oddając więcej, niż jest to absolutne konieczne – chociażby nie pozwalając wplątać Polski w wiszącą na włosku wojnę z Iranem, co będzie dla nas testem podmiotowości równie ważnym, jak kwestia żydowskich roszczeń. Zagrożenia niezmiennie pozostają dwa: Rosja i Niemcy dążące do sfederalizowania Europy oraz powołania współczesnego Waffen-SS pod pozorem „europejskiej armii”. Dopóki USA tutaj są – jesteśmy chronieni. Rzecz w tym, że ochrona ta nie jest dana na zawsze i nie możemy na niej poprzestawać. Naszym zadaniem na najbliższe lata jest wykorzystanie sprzyjającej koniunktury do wzmocnienia własnego potencjału, tak byśmy byli zdolni ochronić się sami, gdy Ameryka zechce się z jakichś powodów wycofać – a to, jak uczy historia, również ta najnowsza, prędzej czy później nastąpi.
Gadający Grzyb
Na podobny temat:
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Artykuł opublikowany w miesięczniku „Polska Niepodległa” nr 08 (Lipiec 2019)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz