W relacjach z USA zachowujemy się jak Ignacy Rzecki z „Lalki” ślepo wierzący w bonapartyzm – z tym, że to, co u starego subiekta było nieszkodliwym dziwactwem, my podnieśliśmy do rangi racji stanu.
I. Katastrofa
Trzeba powiedzieć sobie jasno: konferencja bliskowschodnia, która odbyła się 13-14 lutego w Warszawie okazała się z naszego punktu widzenia katastrofą. Zaczęło się już od zaanonsowania imprezy – przypomnijmy, że zrobił to, urągając jakimkolwiek standardom, amerykański sekretarz stanu Mike Pompeo podczas swojego tournée po krajach Bliskiego Wschodu. Wizytując Egipt oznajmił 11 stycznia w wywiadzie dla Fox News, iż „Stany Zjednoczone zorganizują międzynarodowy szczyt poświęcony sytuacji na Bliskim Wschodzie, w tym w szczególności roli, jaką pełni w regionie Iran”. Naszemu MSZ zostało tylko potwierdzenie tej informacji, a wspólne oficjalne stanowisko rządów USA i Polski ukazało się dopiero dwa dni później – ewidentnie podyktowane chęcią zatuszowania faux pas. Tak więc, zostaliśmy już na starcie ustawieni w dziwacznej roli „gospodarza” szczytu, którego organizatorem był kto inny. Potem zaczęło się gorączkowe zabieganie o udział gości i szczebel dyplomatyczny, jaki będą reprezentowali. Skutki były do przewidzenia – Europa, tocząca pod niemiecko-francuskim przywództwem zimną wojnę z Waszyngtonem, przysłała swój drugi garnitur, co nie dziwi, zważywszy, że kraje UE są za podtrzymaniem zerwanego przez Trumpa porozumienia nuklearnego z Iranem.
Na reakcję Iranu nie trzeba było długo czekać. Szef tamtejszego MSZ Javad Zarif wypomniał nam schronienie, udzielone przez jego kraj 150 tys. polskich uchodźców z ZSRR podczas II wojny światowej i napiętnował „antyirański cyrk”. W podobnym tonie wypowiadał się ambasador Iranu w Polsce, zaś nasz charge d'affaires w Teheranie został wezwany na dywanik, by wysłuchać ostrego protestu, w którym padły sformułowania o „akcie wrogości wobec Iranu” i możliwości „działań odwetowych”. W ten prosty sposób zrobiliśmy sobie wroga z kraju, z którym mieliśmy dotąd co najmniej poprawne stosunki. Polska dyplomacja podjęła wprawdzie rozpaczliwą akcję przekonywania, że szczyt nie będzie miał wydźwięku antyirańskiego, ale było to jedynie zaklinanie rzeczywistości – tym bardziej, że jak się szybko okazało, nie mieliśmy jako nominalny „gospodarz” najmniejszego wpływu na agendę podejmowanych tematów oraz brzmienie składanych podczas spotkania deklaracji.
II. Festiwal poniżenia
To było jednak tylko preludium do prawdziwej wizerunkowo-politycznej klęski, do jakiej doszło na samym szczycie. Aż wstyd to przypominać – jednak trzeba, bo takiego natężenia impertynencji nie przerabialiśmy od czasu sprawy nowelizacji ustawy o IPN. Najpierw dziennikarka stacji MSNBC Andrea Mitchell, zapowiadając wizytę wiceprezydenta Mike'a Pence'a pod pomnikiem Bohaterów Getta obwieściła amerykańskim widzom, że powstańcy w getcie walczyli przeciw „polskiemu i nazistowskiemu reżimowi”. Niby logiczne – skoro obozy koncentracyjne były „polskie”, a podczas wojny „Polacy mordowali Żydów”, to musiał nad tym wszystkim sprawować pieczę jakiś „polski reżim”. Dodajmy, że Andrea Mitchell to nie jest jakaś pierwsza lepsza dziennikareczka, lecz osoba, która zjadła zęby na obsłudze medialnej amerykańskiej administracji. Prywatnie ma tzw. „słuszne” korzenie i jest żoną samego Alana Greenspana, byłego potężnego szefa FED – czyli funkcjonuje w ścisłym amerykańskim establishmencie. Trudno sądzić, żeby nie wiedziała co mówi – dlatego też nie sposób potraktować poważnie jej wymuszonych przeprosin, bo do ilu widzów one dotarły? Przekaz o „polskim reżimie” poszedł w świat. Oczywiście, pani Mitchell nie została wydalona jako persona non grata. Przełknęliśmy przeprosiny i uznaliśmy, że nic się nie stało.
Jakby tego było mało, swoje do pieca dołożył sekretarz stanu Mike Pompeo, podając nam za wzór do naśladowania zmarłego niedawno stalinowskiego zbrodniarza i ubeka Franka Blajchmana – podczas wojny członka „partyzanckiej” bandy rabunkowej walczącej z AK, a po wojnie nadzorcę komunistycznych obozów i więzień w kieleckim WUBP. Blajchman w 1951 r. wyemigrował do USA, gdzie został deweloperem, a w 2009 r. opublikował kłamliwe pamiętniki szkalujące Polaków i Armię Krajową. Tu już ze strony amerykańskiej nie doczekaliśmy się nawet sprostowania i zdawkowych przeprosin. Na tej samej konferencji Pompeo zażądał od nas uchwalenia ustawy zaspokajającej żydowskie żądania majątkowe, ignorując fakt, że kwestia ta została uregulowana umową indemnizacyjną z 1960 r., na mocy której wszelkie roszczenia wziął na siebie rząd USA w zamian za wypłacone przez PRL „ryczałtem” 40 mln. dolarów. Stojący obok minister Czaputowicz nie zareagował nawet słowem. Z kolei wiceprezydent Pence poruszał się po Warszawie limuzyną przyozdobioną polską flagą z godłem i złotą obwódką – wbrew ustawie o barwach narodowych, bo wersja flagi z godłem przysługuje jedynie polskim instytucjom.
Skoro można – to można. Z okazji skorzystał izraelski premier Benjamin Netanjahu, mówiąc w wywiadzie dla „Jeruzalem Post”: „Jestem tutaj i mówię, że Polacy kolaborowali z nazistami. Znam historię i niczego nie wybielam. Podnoszę tę kwestię”. Po tych słowach zaczęła się istna tragifarsa – Netanjahu odesłał dopytujących go dziennikarzy do rzecznika prasowego, po czym nastąpiły korowody kolejnych „wyjaśnień” i „sprostowań”. Dowiedzieliśmy się, że „Jeruzalem Post” „zmanipulował” wypowiedź (gazeta zaprzeczyła, choć słowo „kolaboracja” „złagodziła” na „kooperacja”), aż w końcu stanęło na oświadczeniu ambasady Izraela, że ich premierowi chodziło o „Polaków”, a nie o polskie państwo czy polski naród. Strona polska po początkowych wahaniach zareagowała obniżeniem rangi delegacji na mający się odbyć w Izraelu szczyt Grupy Wyszehradzkiej (zamiast premiera Morawieckiego polecieć miał min. Czaputowicz). Trzeba było dopiero kolejnych wypowiedzi p.o. szefa izraelskiego MSZ Israela Kaca (m.in. o wysysaniu przez Polaków antysemityzmu z mlekiem matki), by premier Morawiecki odwołał udział Polski w szczycie V4, co ostatecznie doprowadziło do anulowania całej imprezy.
Krótko mówiąc, zostaliśmy przeczołgani na wszelkie możliwe sposoby. Amerykanie zaprosili sobie do nas gości, po czym nas skopali i zażądali kasy dla Żydów. Nie byliśmy na tej imprezie nawet nominalnymi gospodarzami – bo gospodarzy traktuje się z szacunkiem. Byliśmy co najwyżej lokajami – spotwarzanymi, obrażanymi i poniewieranymi na każdym kroku. Pozostali goście natomiast w najlepszym razie nas ignorowali, a w najgorszym – jak Netanjahu – dokładali swoją porcję zniewag.
III. Miejsce w szeregu
Rzecz jasna, powyższe nie wynika z jakichś sadystycznych zapędów USA oraz Izraela, a już z pewnością nie z ignorancji sekretarza Mike'a Pompeo czy Andrei Mitchell. Jest to precyzyjne i dosadne pokazanie nam miejsca w szeregu. Benjamin Netanjahu ni mniej, ni więcej, tylko wysadził w powietrze wynegocjowane pod czujnym okiem Mossadu wspólne oświadczenie historyczne premierów Polski i Izraela z czerwca 2018. Takie są skutki naszej rejterady w sprawie nowelizacji Ustawy o IPN. Swoją drogą, w udzielonym jeszcze przed warszawską konferencją wywiadzie dla tygodnika „Sieci” Jarosław Kaczyński polsko-izraelską deklarację nazwał „naszym naprawdę ogromnym sukcesem, co niektórzy w końcu zaczynają doceniać” - dziś brzmi to, niczym ponury żart.
Z kolei Amerykanie, którzy obecnie mają bodaj najbardziej prożydowską i proizraelską administrację w swojej historii jasno pokazali, że „ustawa 447” (JUST Act) będzie konsekwentnie realizowana. Tak się składa, że ustawa ta nakłada na Sekretarza Stanu obowiązek monitorowania postępów w jej realizacji – i jak widać, Mike Pompeo w pełni się do tego stosuje. To tyle, jeśli chodzi o zapewnienia, że „nikt nie będzie dyktował nam ustaw”. Nie oszukujmy się – ani zachowanie Pompeo, ani słowa Mitchell nie były przypadkiem. Jest to realizowana na zimno linia poniżania Polski na arenie międzynarodowej, która będzie kontynuowana dopóki nie zaczniemy płacić – zgodnie zresztą z zapowiedzią wygłoszoną przez Israela Singera w 1996 r. na zjeździe Światowego Kongresu Żydów („Jeżeli Polska nie spełni roszczeń Żydów, będzie publicznie atakowana i upokarzana na forum międzynarodowym”). Tak się załatwia wymuszenia rozbójnicze. Na domiar złego, obecny rząd pod naciskiem „holocaust industry” wyrzucił do kosza ustawę reprywatyzacyjną Patryka Jakiego, co musiało zostać odebrane, jako kolejny przejaw naszej słabości.
Cóż, trudno się Amerykanom dziwić, skoro do tej pory nie wykazywaliśmy we wzajemnych relacjach nawet śladu asertywności. Symptomatyczne są tu nasze reakcje na impertynenckie wyskoki ambasador Mosbacher, zachowującej się niczym nadzorca zamorskiej kolonii. Przypomnijmy, że prócz skandalicznego listu do premiera Morawieckiego i obrony TVN-u, pańcia ta zasłynęła agresywnym lobbyingiem na rzecz podatkowego uprzywilejowania amerykańskich firm, dopuszczenia na polski rynek Ubera, wpisania produktów amerykańskich firm farmaceutycznych na listę leków refundowanych, przekazania dokumentów IPN do Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie i żądaniem wglądu do interesujących ją projektów ustaw. Wszystko zaś w atmosferze szantażu i pod groźbą „pogorszenia stosunków”. Pompeo poszedł po prostu o krok dalej.
IV. Antyirański cyrk
Wracając do samej konferencji bliskowschodniej. Zgodnie z przewidywaniami, był to faktycznie „antyirański cyrk”, na którym możemy tylko stracić. Padły jednoznacznie agresywne wypowiedzi przedstawicieli USA i Izraela, dla których szczyt stał się okazją do zmontowania antyirańskiej koalicji – i taki też był jego jedyny cel. Wprost mówiono o „konfrontacji” („Nie można osiągnąć stabilności na Bliskim Wschodzie bez skonfrontowania się z Iranem” – M. Pompeo), czy wręcz „wojnie”, wskazując Iran jako jedyną przyczynę „zagrożenia dla pokoju i bezpieczeństwa na Bliskim Wschodzie” (M. Pence, B. Netanjahu). Jako formalny gospodarz nie mieliśmy na tę konfrontacyjną retorykę najmniejszego wpływu. Pod naciskiem znalazły się tu przybyłe kraje regionu (Arabia Saudyjska, Bahrajn, Izrael, Jemen, Jordania, Kuwejt, Maroko, Oman, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Egipt, Tunezja). Fakt, przynajmniej dla części z nich wzrost lokalnej potęgi Iranu rzeczywiście może być niebezpieczny – ale co nam do tego? Po co był nam potrzebny ten antyirański sabat? Jakie mieliśmy z Iranem kwestie sporne, by angażować się w tę hecę? No i najważniejsze pytanie – czy szczyt miał na celu wywarcie jedynie politycznej presji na reżim ajatollahów, czy też obserwowaliśmy przygotowania do wojny? Jeżeli to drugie, wówczas należy powiedzieć jasno – to nie jest nasza wojna i nie nasz interes. Choćby dlatego, że taka wojna jest nie do wygrania – tu zachodzi jednak obawa, że USA i Izraelowi wystarczy tylko rozwalenie Iranu na podobieństwo Iraku. Konsekwencje, w postaci kolejnej wielomilionowej fali migrantów, spadną zaś na Europę – w tym również i na nas.
Na powyższe nakładają się kwestie gospodarcze – wspomniane na wstępie porozumienie nuklearne z Iranem sprowadzało się bowiem do prostego mechanizmu: Iran w zamian za ograniczenie swych atomowych ambicji zyskiwał możliwość handlu ze światem i wyrwania się z międzynarodowej izolacji. Tymczasem Donald Trump zagroził sankcjami państwom, które wbrew USA robiłyby interesy z Iranem, na co Unia Europejska zareagowała zapowiedzią stworzenia alternatywnego systemu rozliczeń międzynarodowych wobec kontrolowanego przez Amerykanów SWIFT (w ubiegłym roku SWIFT pod amerykańskim naciskiem odłączył irańskie banki). Tu warto dodać, że Stany Zjednoczone sankcje te traktują dość wybiórczo i udzielają niektórym krajom (np. Irakowi) swoistych „koncesji” na kupno irańskich surowców. Pytanie retoryczne - czy Polska przy okazji przygotowań do szczytu o taką zgodę w ogóle się starała, czy też przyjęliśmy amerykańską inicjatywę bez zbędnych pytań, zadowalając się poklepywaniem po plecach i możliwością napawania się kolejnym „dyplomatycznym sukcesem”? A tak się składa, że irańska ropa by się nam przydała w kontekście surowcowego uzależnienia od Rosji. Jeśli więc podnoszone jest, że i tak nie mamy na Bliskim Wschodzie poważnych interesów, to odpowiedź na takie dictum brzmi – owszem, ale moglibyśmy mieć.
Dziś oczywiście próżno już o tym marzyć – zgodziliśmy się na firmowanie własną twarzą antyirańskiej hecy za darmo, relacje z Teheranem mamy zabagnione na długie lata i nawet gdyby USA w przypływie wspaniałomyślności zezwoliły nam łaskawie na handel z Iranem, to trudno liczyć na przychylność perskiego rządu. Ot, kolejny interes, który złożyliśmy na ołtarzu „bezalternatywnego sojuszu”.
V. Kartoflana kolonia
No właśnie, na koniec kilka słów o istocie stosunków polsko-amerykańskich. Z pewnością nie jest to sojusz. Jest to relacja lokajsko-wasalna w której zgadzamy się na wszystko, mamieni wizją „Fortu Trump” i budowania pod amerykańskim patronatem potęgi Trójmorza. Dziś można już chyba postawić tezę, że żaden „Fort Trump” w Polsce nie powstanie – bo i po co, skoro Waszyngton i tak dostaje od nas cokolwiek zażąda za darmo? Zwiększenie amerykańskiego kontyngentu próbowała nam obiecać ambasador Mosbacher (bo co jej szkodzi), ale z miejsca spotkała się ze stanowczym dementi Pentagonu. „Fort Trump” to marchewka zawieszona na sznurku (podobnie jak obietnica zniesienia wiz), byśmy bez szemrania szli tam, gdzie nas prowadzą. Natomiast do Trójmorza weszły sobie właśnie w najlepsze Niemcy, stawiając pod znakiem zapytania sens całego przedsięwzięcia. Przecież Stany Zjednoczone nawet nie miały gdzie zorganizować tej swojej konferencji – Europa Zachodnia jest przeciw nim, do Izraela i Waszyngtonu kraje arabskie by nie pojechały – a my, widząc to, nawet nie próbowaliśmy się targować. I tak ze wszystkim - podżyrowujemy w ciemno amerykańską politykę, pozwalamy się traktować czysto instrumentalnie i kupujemy za horrendalne pieniądze jakiś odpalany nam z łaski w śladowych ilościach szmelc bojowy bez transferu technologii i offsetu – z którego na dodatek nie możemy samodzielnie skorzystać, bo Amerykanie trzymają łapę na kodach. Teraz natomiast usłyszeliśmy, że mamy zerwać jakiekolwiek bardziej istotne relacje gospodarcze z Chinami. Jeżeli to ma być strategiczny sojusz, to ja dziękuję... może lepiej nie mieć żadnych sojuszy...
Sami zagnaliśmy się jednowymiarową polityką do kąta. A za „bezalternatywny sojusz” się płaci – i jego cena będzie wciąż rosła. Nie dostrzegamy przy tym, że USA dawno już przestały być państwem obliczalnym, ze stałymi priorytetami – a co za tym idzie, nie są wiarygodnym sojusznikiem, czy „opiekunem”. Dzieje się tak dlatego, że Ameryka słabnie - coraz dotkliwiej odczuwa syndrom „krótkiej kołdry” i zwyczajnie nie jest w stanie kontrolować przestrzeni od Europy do Pacyfiku. W pewnym momencie musi któryś z tych frontów odpuścić, by skoncentrować siły gdzie indziej. Przekonaliśmy się o tym na własnej skórze w momencie amerykańsko-rosyjskiego „resetu” wdrożonego przez tandem Barack Obama – Hillary Clinton, który na lata zepchnął nas do statusu niemiecko-rosyjskiego kondominium. I tak obijamy się w zaklętym trójkącie między „rusem, prusem a jankesem” w zależności od bieżącego układu zewnętrznych sił, wciąż niezdolni do prowadzenia dojrzałej, wielowektorowej polityki i wybicia się na podmiotowość. Póki co, Ameryka potrzebuje nas w charakterze zaplecza dla ukraińskiego frontu oraz do dyscyplinowania Niemiec i Rosji. My zaś nie tylko nie potrafimy tego wykorzystać, ale nie mamy też planu „B” gdy Waszyngton znów „przestawi wajchę”.
Obecnie, w relacjach z USA zachowujemy się jak Ignacy Rzecki z „Lalki” ślepo wierzący w bonapartyzm – z tym, że to, co u starego subiekta było nieszkodliwym dziwactwem, my podnieśliśmy do rangi racji stanu. Skończy się tak, że pójdziemy na wojnę z Iranem, zapłacimy Żydom 300 mld. dolarów – a prezes Kaczyński ogłosi kolejny „wielki sukces”. Na koniec zaś Amerykanie, gdy zmienią im się cele, zrobią kolejny „reset” i zostaniemy sami, niczym w tej chwili Kurdowie po wycofaniu się Waszyngtonu z Syrii. Mówiąc klasykiem – skazaliśmy się na „robienie laski” za mgliste obietnice i mrzonki. Warto tylko pamiętać, że postępując w ten sposób można co najwyżej skończyć w rynsztoku.
Gadający Grzyb
Na podobny temat:
Czy Polskę stać na podmiotowość?
Polska-USA: zaufanie traci się tylko raz
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Artykuł opublikowany w miesięczniku „Polska Niepodległa” nr 04 (Marzec 2019)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz