Bieganie stało się ideologią i swoistym znakiem identyfikacyjnym – to forma tożsamościowej terapii grupowej, tudzież wyznacznik statusu społecznego.
I. Awantura wokół maratonu
Kanikuły nieubłaganie dobiegły końca („jesień idzie/nie ma na to rady”), ale żeby nie było nam smutno, to wyjątkowo pozwolę sobie na lżejszy temacik, który odkładałem ze względu na natłok poważniejszych spraw, jakimi wypadało się tu zająć. Rzecz jest jednak ciekawa o tyle, że dobrze oddaje stan ducha i umysłu w jakim pozostaje dość szczególna część naszych obywateli. Jak Państwo za chwilę się przekonają, oni żyją w stanie takiego permanentnego napięcia psychicznego, że wystarczy mała iskra, by wszyscy gremialnie eksplodowali i wylecieli na orbitę. Zatem posłuchajcie.
Otóż 24 września w stolicy odbędzie się Maraton Warszawski, który swym patronatem objął prezydent Andrzej Duda. Ta straszliwa wieść spowodowała istne tsunami hejtu. W „internetach” biegacze jeden przez drugiego oznajmiali, że z kim jak z kim, ale z takim patronem to oni nie pobiegną, mowy nie ma. Jako jeden z pierwszych absencję zgłosił Tomasz Lis, stwierdzając, że organizatorzy „zalecają się do władzy” - a za nim poszła reszta. Rozległy się krzyki o „upolitycznianiu sportu”, „propagandzie”, „wybielaniu Adriana”, niektórzy zaś poczuli się w obowiązku zadeklarować „wstyd”, że wzięli w biegu udział przed rokiem, kiedy to... również patronem był Andrzej Duda. Rzecz bowiem w tym, iż patronat prezydencki jest stałym elementem imprezy – wcześniej sprawował go Bronisław Komorowski, co jak widać uczestnikom nie przeszkadzało. Jeden z komentatorów posunął się wręcz do stwierdzenia, że Duda nie przebiegłby 100 m, - co jest tezą oryginalną o tyle, że obecny prezydent uprawia narciarstwo, czyli sport wymagający raczej mocnych nóg. Mamy tu więc przykład typowej nienawistnej zaćmy. Przypominają się ogłupiali od propagandy ludkowie, którzy twierdzili niegdyś w sondażach, że Kwaśniewski jest wyższy od Olechowskiego i lepiej wykształcony niż dr Krzaklewski. Duda przynajmniej nie musiał żreć przed kampanią wyborczą na okrągło kapuśniaku – i może dlatego go tak nie rozdęło, jak Kwaśniewskiego wkrótce po objęciu urzędu.
Histeryzujących biegaczy zgasił organizator, Marek Tronina pisząc: „To nie politycy są problemem tego kraju. To Wy nim jesteście – nienawidzący inności, odmiennych poglądów, innego systemu wartości, celów i potrzeb. To Wy daliście sobie wmówić, że za inność należy się wykluczenie. I przenosicie te swoje frustracje, swoje poczucie wyższości etyczno-moralnej, na wszystko wokół. Zatruwacie. I nie potraficie zawiesić tej swojej wojenki nawet na czas igrzysk”.
II. Bieganie wyznacznikiem statusu
I tu jest clou sprawy. Skoro jednak, drogie lewaki, plujecie na prezydenta, to pozwolę sobie i ja strzyknąć przez zęby jadem „prawackiej nienawiści”, demaskując przy okazji prawdziwe emocjonalne, polityczne tudzież ideologiczne podglebie towarzyszące dużej części uczestników masowych wydarzeń sportowych w rodzaju warszawskiego maratonu.
Okazuje się bowiem, że główną motywacją napędzającą wspomnianych alienów, nie jest wcale żaden sport, tylko dowartościowująca ich ideologia. Całe to bieganie i udział w maratonach to nie zwyczajne hobby uprawiane dla przyjemności, zdrowia i urody. Dla przyjemności to ja biegałem sobie w czasach liceum, w latach '90, zanim stało się to modne, a na mój widok ludzie pukali się w czoło. Nie, proszę Państwa - bieganie jest dziś sposobem na okazanie swojej wyższości moralno-ideowej, formą odróżnienia się od ciemnogrodu, „Januszy” i „pisiorów”. Bo biegają ludzie fajni i na poziomie. My, powiadają biegacze, nie naginamy ot tak sobie, dla sportu. To deklaracja. Manifestacja postępu i lepszości. I pokaz zajefajnych butów oraz termoaktywnych „inteligentnych” koszulek, okularów rodem z NASA i kosmicznych bidonów, na które na pewno nie stać „pięćsetplusów”. Tamci, jak już koniecznie chcą biegać pod pisiorskim patronatem, to niech dymają na jakichś własnych, ciemnogrodziańskich i prowincjonalnych spędach, jak ten cały... jak mu tam... Hałaś. Ale od naszych postępowych warszawskich maratonów – wara! Bo tu, kurna, jest demokracja, tolerancja i przyzwoitość, ot co!
Bieganie zatem staje się ideologią i swoistym znakiem identyfikacyjnym – to forma tożsamościowej terapii grupowej, tudzież wyznacznik statusu społecznego. Tu wreszcie możemy się spotkać my – lepsza część społeczeństwa i pobiec razem, świadomi przynależności do elitarnego towarzystwa. Na złość tym wszystkim „Januszom”, „Grażynom”, „Sebom” i „Jessicom”. Niech gryzą palce w poczuciu marginalizacji i upokorzenia na widok naszych umięśnionych łydek. A za rok pobiegnie z nami sam pułkownik Mazguła z Wałęsą i dopiero pisiorom pójdzie w pięty!
Jak łatwo zauważyć, takie podejście jest w prostej linii kontynuacją znanej z PRL-u formuły różnych „biegów masowych” i „kryteriów ulicznych”, które to laickie formy liturgiczne odprawiane były nieodmiennie w jakiejś słusznej, postępowej intencji - światowego pokoju, rozbrojenia, internacjonalistycznego braterstwa itd. One też dawały odpór wrażym imperialistycznym siłom i pokazywały jedność moralno-polityczną narodu oraz tężyznę fizyczną socjalistycznej młodzieży. Ponieważ załapałem się jeszcze na PRL-owską podstawówkę, więc pamiętam, jak za zdychającej, jaruzelskiej komuny wypędzono nas pewnego dnia całą szkołą na ulicę i kazano obiec dookoła kilka kwartałów miasta. Nikt nie wiedział na co, ani po co, poza tym, że było to męczące. Co sprytniejsi skrócili sobie trasę, przebiegając bramami kamienic w poprzek, na skróty - ciekawe, czy teraz w Warszawie też tak robią? Pokażę się na starcie, zademonstruję swą gotowość, by dymaniem po asfalcie dać odpór „faszyzmowi” - a potem hyc do bramy.
III. Certyfikat wyższości
Podobnie rzecz się ma z jazdą na rowerze (a może „roweringiem”? - tak zabrzmi bardziej europejsko). Z tymi wszystkimi „masami krytycznymi” mającymi dać słuszny odpór „samochodziarzom”, którzy z definicji, jako że przemieszczają się na czterech kółkach i smrodzą, stanowią niższą formę bytu, godną jedynie politowania. Natomiast „roweringując” pokazujesz, że jesteś nowoczesny, fit i trendy. Oczywiście nie dotyczy to „wsioków” na ich zdezelowanych wehikułach, pałętających się prowincjonalnymi poboczami, często „pod wpływem” - oni są żałośni i tak samo godni pogardy jak samochodziarze, bo na pewno biorą „pięćsetplus”. My „pięćsetplusów” nie lubimy, bo to przekupny, pisiorski motłoch. Sami wprawdzie też bierzemy te pięćset, bo dają, ale po pierwsze - nigdy o tym nie mówimy w towarzystwie; po drugie zaś - odbieramy swoje pięćset z głęboką wzgardą, ba – wręcz odrazą, bo zmuszeni jesteśmy je pobierać niczym jakiś, nie przymierzając, moher z kruchty. Poza tym, w przeciwieństwie do tej hołoty ze wsi, doskonale byśmy sobie bez tego poradzili - a nawet jeszcze lepiej, niż wtedy gdy dają. Jak Platforma i ogólnie ludzie na poziomie wrócą do władzy, to zlikwidują to futrowanie biedoty, a nam z pewnością obniżą podatki - i dopiero wtedy pożyjemy! A motłoch wróci tam, gdzie jego miejsce zamiast obsrywać nasze plaże.
Tymczasem jednak „roweringujmy” i biegajmy, żeby nie być jak ci „Janusze”, którzy nie biegają i nie „roweringują”, tylko zatruwają nam atmosferę swoimi starymi oplami i volkswagenami. Zakazać tego! Niech zapychają na piechotę, skoro nie stać ich na czadowy rower. A sprzęt musi być wypasiony i z bajerami, bo inne psują wizualnie nasze ścieżki rowerowe i nie pasują do mykającego nimi nowoczesnego i upajającego się własną wyjątkowością towarzystwa.
Powyższe zatacza coraz szersze kręgi – dotyka nawet staroświeckiego, poczciwego chodzenia po górach, które przemianowano na super-modny „trekking”. Swoją drogą, dawno temu, w gronie znajomych żartowaliśmy sobie, że jeśli ktoś w turystyce górskiej wyczuje kasę, to zaraz zrobi z tego modę, nazwie z „amerykańska” (prognozowaliśmy nazwę „mounting”) i zacznie wciskać różne gadżety, bez których wstyd się będzie pokazać na szlaku – no i proszę, słowo stało się ciałem. Aż boję się w swoich starych traperach i spranych bojówkach wyjechać w góry...
Gadający Grzyb
Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 35 (01-07.09.2017)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz