Prawo
jest po naszej stronie. Nie zawahajmy się go użyć – bo w końcu,
jak nie teraz, to kiedy?
I. Papierowy „Tygrys” Bundestagu
Nie
ma co – na wieść o samej możliwości zgłoszenia przez Polskę
roszczeń odszkodowawczych za II wojnę światową Niemcom powiało po
tyłku nieprzyjemnym chłodem.
Przecież nie tak miało być – obszar Europy Środkowej stanowić
miał jako Mitteleuropa gospodarczo-polityczne zaplecze dla
niemieckiej hegemonii na kontynencie, Polska zaś w tym układzie winna
pozostawać swoistą „perłą w koronie” - niczym Indie u
szczytu kolonialnej potęgi Wielkiej Brytanii. Tymczasem ewentualny
sukces Polski przed np. „sądem państw” (czyli ONZ-owskim
Międzynarodowym Trybunałem Sprawiedliwości w Hadze), wywracałby ten
układ do góry nogami – to
Niemcy spętane liczoną w setkach miliardów (może nawet w bilionach)
euro kontrybucją, stałyby się de facto
naszym lennikiem. Słowem,
sytuacja z berlińskiego punktu widzenia nie do odwrócenia bez
uciekania się do wojny, co oznaczałoby z kolei niemieckie zbrojenia
na miarę Hitlera – to zaś w obecnych warunkach nie byłoby
możliwe, no chyba, że znów znaleźliby się hojni sponsorzy z wiadomych
kręgów, niczym finansowi opiekunowie wujka Adolfa z lat trzydziestych
XX wieku. Póki co jednak, taki scenariusz jest mało realny, czemu
przy okazji „zagrożenia praworządności” dał wyraz
niemiecki eurodeputowany Elmar Brok melancholijnie stwierdzając:
„przecież nie możemy wjechać czołgami do Polski”.
Wobec
powyższego, Niemcy postanowiły wystawić na wszelki wypadek
papierowego „Tygrysa” – w miejsce historycznego
imiennika chrzęszczącego gąsienicami i straszącego lufą kaliber 88
mm. Mowa o analizie
wysmażonej w ekspresowym tempie przez Służbę Naukową Bundestagu na
zlecenie wiceprzewodniczącego Bundestagu Johannesa
Singhammera. Warto tu zwrócić uwagę na pewną dysproporcję.
Przypomnę, że u nas o podobną ocenę zwrócił się do Biura Analiz
Sejmowych szeregowy poseł Arkadiusz Mularczyk i kwestia ponoć okazała
się „zbyt skomplikowana”, by rozwikłać ją do tej pory. A
Niemcy? Reaguje druga osoba w parlamencie - zamawiasz i masz, w ciągu
kilku dni, od ręki. (przypis – ze względu na
cykl wydawniczy tygodnika artykuł powstawał jeszcze przed publikacją
opinii Biura Analiz Sejmowych, która ukazała się 11 września 2017 r.
- GG).
Jak
można się było spodziewać, dokument Bundestagu jednoznacznie oddala
polskie hipotetyczne roszczenia (piszę „hipotetyczne”, bo
wszak są one u nas wciąż przedmiotem publicznych dywagacji, nie zaś
konkretnych posunięć prawno-dyplomatycznych) – czemu ochoczo
przyklasnęła rodzima V kolumna złożona z medialnych, politycznych
tudzież naukowych folksdojczów i jurgieltników. Wszystko na
zasadzie: skoro Berlin przemówił, to sprawa jest rozstrzygnięta -
Berlin locuta, causa finita. Czyżby?
II.
Polska nie zrzekła się reparacji!
Zrelacjonujmy
pokrótce stanowisko Berlina. Otóż po pierwsze, odnosząc się do
słynnej deklaracji rządu PRL z 1953 r. o zrzeczeniu się roszczeń
wobec NRD, dowiadujemy się, iż Polska Rzeczpospolita Ludowa była
państwem „suwerennym”, zaś jej decyzje są „wiążące”.
Rymuje się to z wcześniejszą wypowiedzią zastępczyni rzecznika
niemieckiego rządu Ulrike Demmer z 2 sierpnia 2017, kiedy to
stwierdziła, że rezygnacja z roszczeń dotyczyła „całych
Niemiec”. Kolejna rzecz, to potwierdzenia deklaracji z 1953 r.,
jakie padły ze strony Polski w 1970 i 2004 r. oraz brak podejmowania
kwestii reparacji na przestrzeni minionych dziesięcioleci, co
świadczyć ma o „rezygnacji” Polski z odszkodowań. Mamy
również stwierdzenie o przedawnieniu polskich roszczeń. Argumentem
koronnym natomiast ma być „Traktat 2+4” z 1990 r.
umożliwiający zjednoczenie Niemiec i ponoć ostatecznie zamykający
etap II wojny światowej. Innymi słowy, Niemcy Zachodnie dokonując
za zgodą USA, ZSRR, Wielkiej Brytanii i Francji anschlussu
NRD, „odziedziczyły” w spadku po niej dobrodziejstwo
braku konieczności wypłacania odszkodowań Polsce.
Na
pozór brzmi to logicznie i wiarygodnie. Tyle, że to g... prawda. Nic
nie jest rozstrzygnięte, zaś analiza organu Bundestagu świadczy
jedynie o braku realnych argumentów. Wszystkie powyższe elukubracje
mają na celu jedynie rozmydlenie sedna sprawy.
Zacznijmy
od deklaracji z dn. 23 sierpnia 1953 r. Faktycznie, rząd PRL zrzekał
się w niej dalszych odszkodowań. Uprzednio pobieraliśmy je za
pośrednictwem ZSRR na podstawie „Umowy
o wynagrodzeniu szkód” z 16 sierpnia 1945 r. - za co „w
podzięce” płaciliśmy ZSRR haracz m.in. w postaci obowiązkowych
dostaw węgla zarzynających naszą powojenną gospodarkę. Jednak 22
sierpnia 1953 r. ZSRR i NRD zawarły układ w którym ZSRR rezygnował z
pobierania reparacji – a dzień później, w niedzielny wieczór,
Bierut zwołał nadzwyczajne posiedzenie władz owocujące wspomnianym
oświadczeniem. Teoretycznie wszystko jest jasne - zrzekliśmy się
rekompensat, sprawa zamknięta.
Problem
w tym, że w świetle ówczesnej konstytucji ani rząd, ani Rada Państwa
nie miały prawa wydać takiej deklaracji. Artykuł 25 p.7 głosił
jedynie, iż Rada Państwa (forma kolegialnej „prezydentury”)
„ratyfikuje i
wypowiada umowy międzynarodowe” - w całej PRL-owskiej
konstytucji nie ma ani słowa o jednostronnych deklaracjach
zaciągających (czy to przez „rząd”, czy to przez „Radę
Państwa”) na Polskę zobowiązania międzynarodowe, w rodzaju
oświadczenia z 23 sierpnia 1953 r. Wspomniana
deklaracja zatem była rażącym deliktem konstytucyjnym i jako taka
jest od początku nieważna - nie niesie za sobą żadnych skutków
prawnych, nawet w „porządku prawnym” PRL!
Jest to sytuacja podobna jak z dekretem o stanie wojennym, kiedy to
Rada Państwa również przekroczyła swoje konstytucyjne prerogatywy –
bo nie miała prawa wydawać dekretów z mocą ustawy podczas trwającej
sesji Sejmu. Co za tym idzie, wszelkie późniejsze „potwierdzenia”
na jakie powołuje się Służba
Naukowa Bundestagu (wiceministra spraw zagranicznych Józefa
Winiewicza podczas negocjacji układu PRL-RFN z 1970 r. oraz rządu III
RP z 2004 r.) również nie mają żadnej mocy prawnej. Czyli
- na gruncie prawa międzynarodowego do niczego się nie
zobowiązaliśmy.
Więcej
– rząd PRL zaniechał wysłania oficjalnej noty do rządu NRD w
powyższej sprawie, co odkrył podczas kwerendy po rządowych archiwach
powołany przez prezydenta Warszawy śp. Lecha Kaczyńskiego zespół
przygotowujący drugą część raportu o stratach wojennych Warszawy
(dziwnym trafem, owa druga część, skupiająca się na zagadnieniach
prawnych związanych z odszkodowaniami, jest nie do znalezienia w
internecie). A
zatem, rzekome zrzeczenie się przez Polskę reparacji nie ma żadnego
odzwierciedlenia w układach bilateralnych.
Inaczej mówiąc, to wszystko było „na gębę”. Z kolei
Grzegorz Kostrzewa-Zorbas w 2014 r. odkrył, iż deklaracja władz PRL z
23 sierpnia 1953 r. nie została zarejestrowana w Sekretariacie ONZ. I
tu już Niemcom robi się konkretnie mokro, bo na akty
prawnomiędzynarodowe nie notyfikowane przy ONZ nie można się
powoływać podczas postępowań przed organami Organizacji Narodów
Zjednoczonych – a takim jest Międzynarodowy Trybunał
Sprawiedliwości w Hadze do którego należałoby ostateczne
rozstrzygnięcie.
Cóż
więc pozostaje Niemcom? Mogą się powoływać na bierność kolejnych
rządów PRL i III RP oraz na „przedawnienie”. Tyle,
że w prawie międzynarodowym nie ma sztywno zdefiniowanej instytucji
przedawnienia.
Jeżeli już, to ma ono formę niedookreślonego prawnie zwyczaju, ale tu
ocena, czy zaszło owo niby-przedawnienie i czy Polska zrzekła się
roszczeń poprzez zaniechanie, należy do trybunału w Hadze - a ten
może równie dobrze orzec na naszą korzyść, jak i Niemców. Lecz
by to sprawdzić, należy wnieść tam stosowny, dobrze przygotowany i
udokumentowany pozew.
No
i wreszcie kwestia „Traktatu 2+4”. Ów traktat był taką
bardziej cywilizowaną formą Jałty – dopuszczono nas jedynie do
rozmów odnośnie polskich granic. Polska nie miała możliwości podjęcia
w procesie negocjacyjnym odszkodowań wojennych. Rząd Mazowieckiego z
ministrem Skubiszewskim zresztą nawet tego nie próbowali – i
tu, paradoksalnie, ich tchórzostwo wychodzi nam dziś na dobre, bo
możemy powiedzieć, że decyzje zostały podjęte bez naszego udziału i
ponad naszymi głowami. To,
co USA, ZSRR, Wlk. Brytania i Francja sobie uzgodniły z Niemcami –
to ich sprawa. My, jeśli chodzi o reparacje, do niczego się nie
zobowiązaliśmy.
III. Polska broń
atomowa
Konkludując
– nigdy i niczego nie zrzekliśmy się w sposób wiążący na
gruncie prawa międzynarodowego. Ani w PRL, ani w III RP. Natomiast
Niemcy, owszem, jak najbardziej traktatowo zgodziły się na obecne
polskie granice. I
tu jest ten haczyk z którego Berlin zdaje sobie sprawę, dlatego tak
nerwowo oznajmia raz za razem, że sprawa reparacji jest „ostatecznie
załatwiona” - jak raczył niedawno oznajmić rzecznik
niemieckiego rządu Steffen Seibert. Jeśli zatem Niemcy uruchamiają
dziś papierowego „Tygrysa” i grożą równie papierową
„bombą atomową” w postaci uruchomienia wobec Polski
artykułu 7 Traktatu Lizbońskiego („nie możemy trzymać języka za
zębami” - te słowa Merkel są ewidentną reakcją na podniesienie
przez nas sprawy reparacji) – to wiedzmy, że w
odróżnieniu od przeciwników, mamy na podorędziu prawdziwą bombę.
Prawo jest po naszej stronie. Nie zawahajmy się go użyć – bo w
końcu, jak nie teraz, to kiedy?
Gadający
Grzyb
Na
podobny temat:
Czy Polska faktycznie zrzekła się reparacji?
Od reparacji do „polexitu”
Zbrodnie niemieckiego kolonializmu
Namibia, a sprawa polska
Notek
w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Artykuł
opublikowany w tygodniku „Polska
Niepodległa” nr 37 (13-19.09.2017)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz