Google, Apple, Facebook, Amazon to gigantyczne giełdy, na których trwa nieustanna spekulacja najcenniejszą walutą, jaką jest informacja. A my tej waluty o rocznej wartości bilionów dolarów dostarczamy w zamian za – biorąc pod uwagę proporcje – świecidełka.
No i wykrakałem. Jak być może Państwo pamiętają, nieco ponad miesiąc temu w felietonie „Podatkiem w Zuckerberga” zająłem się planami wprowadzenia w Polsce podatku cyfrowego, który mieliby płacić internetowi giganci pokroju Google, Facebooka, Amazona itd. Międzynarodowe e-koncerny słyną bowiem z dopracowanej do perfekcji optymalizacji podatkowej, skutecznie unikając uiszczania danin od zysków w krajach, gdzie zostały one realnie wypracowane. Wykorzystują tutaj swoistą „płynność” charakteryzującą funkcjonowanie w globalnej sieci. Przykładowo, wykupując reklamy, czy sponsorowane posty na Facebooku, zawiera się umowę nie z polskim oddziałem tej firmy, lecz spółką zarejestrowaną w Irlandii – i to tam odnotowywane są zyski oraz odprowadzane podatki. Podatek cyfrowy (bazujący na projekcie dyrektywy przygotowywanej przez Komisję Europejską) miał przynajmniej częściowo ukrócić tę patologię. Wedle wstępnych założeń, firmy internetowe odnotowujące globalny przychód w wysokości 750 mln. euro, a na terenie Unii Europejskiej minimum 50 mln. euro, miałyby płacić 3 proc. podatku. W Polsce mieliśmy wzorem Francji nie czekać, aż państwa członkowskie UE dojdą do porozumienia (dyrektywa blokowana jest przez kraje skandynawskie), tylko wprowadzić daninę cyfrową „oddolnie”, na własną rękę – i to od 2020 r., co zapewniłoby budżetowi wg szacunków Ministerstwa Finansów ponad 217 mln. zł.
Felieton zakończyłem jednak (i tu wracamy do „krakania”) niewesołą refleksją. Mianowicie, wyraziłem wątpliwość, czy na wprowadzenie takiego podatku zezwoli nam ambasador Georgette Mosbacher, słynąca z nader aktywnego lobbowania na rzecz amerykańskich firm i potrafiąca za pomocą ostrych listów, których ton ociera się o utrzymane w kolonialnym duchu połajanki, wymusić na polskim rządzie odpowiednie ustępstwa. Tak się bowiem składa, że podatek cyfrowy uderzyłby głównie w podmioty amerykańskie, a jego wprowadzenie we Francji spotkało się ze zdecydowaną reakcją Donalda Trumpa, który zapowiedział odwetowe cła na francuskie towary. Trump przy tej okazji raczył stwierdzić, że amerykańskie firmy mają płacić podatki w Ameryce – i nigdzie indziej. Cóż, na jego miejscu zamiast pomstować, przyjrzałbym się raczej, ile faktycznie taki Google płaci podatków w USA, a ile zysków globalnego monopolisty trafia na Bermudy.
Wracając jednak do tematu – otóż niedawno okazało się, że podatku cyfrowego w Polsce jednak nie będzie. Nie tyle jednak za sprawą zakazu ambasador Mosbacher, co wiceprezydenta Mike'a Pence'a. Jak wiemy, Pence przybył do Polski z wizytą w zastępstwie Donalda Trumpa przy okazji obchodów 80. rocznicy wybuchu II Wojny Światowej i uraczył nas pięknym przemówieniem. Na tym jednak nie koniec, bowiem podczas konferencji prasowej oznajmił, iż USA przyjęły „z głęboką wdzięcznością” rezygnację z wprowadzenia przez Polskę podatku cyfrowego, dodając przy tym lekko tylko zawoalowaną pogróżkę, iż taka danina mogłaby utrudnić wymianę handlową między oboma krajami. Krótko mówiąc, podatek miał być, ale przyjechał amerykański nadzorca – i podatku nie będzie. Trudno o bardziej wyrazisty przykład kolonialnych relacji. Zresztą, takim prezentem zostaliśmy przez stronę amerykańską uraczeni nie pierwszy raz. Warto tu przypomnieć niesławny „szczyt bliskowschodni” z lutego 2019 r. O tym, że będziemy jego „organizatorami” również dowiedzieliśmy się od Mike'a Pence'a – a konkretnie z jego wypowiedzi podczas konferencji prasowej... w Egipcie.
Nasze Ministerstwo Finansów próbuje robić teraz dobrą minę do złej gry, twierdząc wbrew wcześniejszym deklaracjom, że podatek cyfrowy nigdy nie był tak naprawdę planowany, że chodziło jedynie o wspieranie takiej regulacji na poziomie europejskim i generalnie czekamy, aż Komisja Europejska ogarnie się z tematem, żeby się podłączyć pod wypracowane w Brukseli rozwiązania. Słowem, nieudolne mydlenie oczu i ogólna żenada.
No dobrze, powie ktoś, ale może taki podatek jest zwyczajnie zbędny, skoro świat został obdarowany darmowymi dobrodziejstwami ułatwiającymi globalną komunikację i upraszczającymi różne dziedziny życia? Te wszystkie portale społecznościowe pozwalające ludziom komunikować się między sobą, wyszukiwarki, mobilne systemy operacyjne, nawigacja samochodowa itp... Otóż nie. My za te „darmowe” produkty i usługi płacimy - i to słono. Walutą są tutaj nasze dane, informacje o sobie, które zostawiamy w sieci. Jest to bezcenny kapitał umożliwiający profilowanie nas, targetowanie i „monetyzowany” przez koncerny cyfrowe na wszelkie możliwe sposoby. W tym ujęciu słynna GAFA - Google, Apple, Facebook, Amazon - jawią się niczym gigantyczne giełdy, na których trwa nieustanna spekulacja najcenniejszą walutą, jaką jest informacja. A my tej waluty o rocznej wartości bilionów dolarów dostarczamy w zamian za – biorąc pod uwagę proporcje – świecidełka. I to jest kolejny powód dla którego e-koncerny powinny zostać opodatkowane – albo... zacząć płacić użytkownikom za to, że chcą korzystać z ich produktów.
Gadający Grzyb
Na podobny temat:
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 37 (13-19.09.2019)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz