Rejs Grety Thunberg i jego przesłanie ma służyć eskalacji czegoś, co trawestując słynne określenie Bronisława Wildsteina pozwolę sobie nazwać „klimatyczną pedagogiką wstydu”.
I. „Święta” Greta od niebieskiego wiaderka
Szkoda, że eko-wagarowiczka Greta Thunberg w ramach swej morskiej eskapady na szczyt klimatyczny ONZ w Nowym Jorku nie zahaczyła o Grenlandię. Wszyscy w zasadzie wiemy o co biega z tym rejsem, ale dla porządku pokrótce przypomnę. Otóż 16-letnia obecnie Greta, robiąca za współczesną inkarnację Pippi Langstrump skrzyżowanej z klimatyczną Joanną d'Arc, zasłynęła w ubiegłym roku za sprawą notorycznych wagarów podszytych ekologicznym „ideolo”. Młoda ekologistka (przypominam – ekologia to nauka, „ekologizm” natomiast jest ideologią) urywała się z lekcji, by pod budynkiem szwedzkiego parlamentu protestować przeciw globalnemu ociepleniu, który to format medialny (wraz z charakterystycznymi warkoczykami) zapożyczyła u nas w te wakacje 13-letnia Inga Zasowska, nie zapłaciwszy wszakże swej szwedzkiej koleżance tantiem autorskich. Jak można mniemać, po rozpoczęciu roku szkolnego mama Ingi nie pozwoli jednak córce wagarować – choćby dlatego, że nie będzie mogła liczyć na wspólny, ekscytujący rejs sponsorowany przez rodzinę książęcą z Monaco. Cóż, „zbuntowana klimatycznie” szwedzka panienka z dobrego domu i artystycznej rodziny (matka jest śpiewaczką operową, ojciec aktorem) jest dla świata bardziej interesująca i nikt nie zamierza entuzjazmować się polską podróbką, skoro na wyciągnięcie ręki ma bardziej autentyczny i postępowy skandynawski oryginał – a i zainteresowanie tutejszych mediów po chwili wzmożenia wyraźnie opadło.
W każdym razie, mała Greta wybrała się do Nowego Jorku drogą morską, by nie zostawiać po sobie tzw. „śladu węglowego”, jaki generuje w postaci emisji CO2 podróż samolotem. Niemiecki „Bild” szybko jednak wykrył, że logistyczna obsługa rejsu „kosztuje” klimat dużo więcej, niż gdyby Greta wraz z towarzyszącym jej ojcem normalnie poleciała na ONZ-owski szczyt, jak wszyscy inni. Okazało się bowiem, że do Nowego Jorku tak czy inaczej musi udać się pięcioosobowy zespół (oczywiście samolotem), by sprowadzić jacht do Europy, ponadto obecna załoga również powróci do domu drogą lotniczą. Żeby było zabawniej, sponsorujące wyprawę księstwo Monaco słynie z „emisyjnych” wyścigów Formuły1 oraz z tego, że jest przystanią dla największych, paliwożernych dieslowskich jachtów, wyklinanych przez eko-aktywistów jako pomniki próżności bogaczy zatruwających dla swej egoistycznej przyjemności oceany i, rzecz jasna, emitujących zbrodnicze CO2.
Ale nic to, grunt, że jacht jest ekstremalnie „ekologiczny” - nie tylko czerpie energię z paneli słonecznych, ale nie ma na pokładzie takich burżuazyjnych fanaberii jak prysznic czy toaleta, wskutek czego naturalne potrzeby, jak oznajmił z dumą kapitan jednostki, załatwiane są do „niebieskiego wiadra”. Zagadką pozostaje, dlaczego podkreślono akurat kolor tego utensylium, bo w końcu i tak wszystko wyląduje w falach oceanu, w związku z czym może wystarczyłoby stare, poczciwe sr*** na rufie, jak to drzewiej bywało – bez konieczności angażowania pośrednika w postaci rzeczonego wiaderka, które, nawiasem mówiąc, zapewne jest zrobione z nieekologicznego plastiku. Przypominam też, że niegdyś na żaglowcach używano drewnianych kubłów na linie, którymi wciągano przez burtę morską wodę do mycia pokładu i osobistych ablucji. Czy niebieskie wiaderko będzie służyło również do tego?
Osobną niewiadomą, rozpalającą moją tyleż dociekliwą co chorą wyobraźnię, jest kwestia, czy klimatyczna święta po zejściu na ląd zatrzyma się w hotelu, gdzie będzie miała okazję wziąć normalną kąpiel, by zmyć z siebie nabyty w trakcie rejsu „odor sanctitatis”. W przeciwnym razie, jej aura mogłaby zmasakrować nienawykłe do takich mistycznych doznań nozdrza oenzetowskich dostojników i powalić ich pokotem na ziemię. Stanowiłoby to zresztą szczytne nawiązanie do znanych z abnegacji średniowiecznych ascetów, mających w pogardzie potrzeby grzesznego ciała i umartwiających je również w ten sposób. Ciekawi mnie także, w jaki sposób święta Greta od klimatu zamierza udać się do kolejnego celu swych peregrynacji – czyli odległego Santiago de Chile, gdzie odbyć się ma klimatyczny szczyt COP25. Być może otrzymała dar błyskawicznego przenoszenia się z miejsca na miejsce, a może nawet bilokacji z którego słynęli niektórzy święci. W końcu, małej Grety nigdy nie za wiele, a skoro już za życia parafia kościoła luterańskiego w Malmö okrzyknęła ją „mesjaszem naszych czasów”, zaś Franz Jung - jak najbardziej katolicki biskup niemieckiego Würzburga – przyrównał ją do biblijnego Dawida, to niech czyni z tych darów użytek. Niezawodne media z pewnością nie darują nam kolejnych szczegółów.
II. Narzędzie „Global Warming Industry”
No dobrze, ale czemu zacząłem od Grenlandii? Otóż, gdyby Greta Thunberg zboczyła nieco z kursu i zahaczyła o tę wyspę, mogłaby zobaczyć chociażby zrekonstruowaną osadę Wikingów, stanowiska archeologiczne i usłyszeć, że jej praprzodkowie w liczbie kilku tysięcy żyli tam w najlepsze między X a XIV wiekiem, prócz parania się łowiectwem hodowali bydło a nawet uprawiali rolę, ponadto na „zielonym lądzie” funkcjonowało biskupstwo i docierał handel morski... Wszystko dzięki tzw. średniowiecznemu optimum klimatycznemu, gdy przeciętna temperatura była wyższa niż obecnie, a lodowce nad którymi dziś ekologiści załamują ręce miały o wiele mniejszy zasięg. Wikingów wymroziła dopiero rozpoczynająca się w XIV w. „mała epoka lodowa”, z której teraz od stosunkowo niedawna (gdzieś od XIX w.) szczęśliwie wychodzimy. Może spojrzałaby wówczas innym okiem na „topniejące lodowce”, a nawet uświadomiła sobie, że walka z „globalnym ociepleniem” to w rzeczywistości skazane na niepowodzenie próby „zawrócenia” klimatu z powrotem do kończącego się właśnie okresu ochłodzenia? A całe to „globalne ocieplenie”, to nic innego jak rozpoczynająca się epoka kolejnego klimatycznego optimum? Może wręcz odważnie zapytałaby, jaki był poziom mórz i oceanów w czasie średniowiecznego ocieplenia i czy topniejące wówczas lodowce zatopiły pół Europy, czym straszy się nas obecnie? I o ile ów poziom wzrósł od czasu rewolucji przemysłowej, kiedy to rzekomo ocieplany przez człowieka klimat zaczął topić narosłe od XIV-XV w. masy lodu?
Niestety, to biedne dziecko nie będzie miało takiej szansy, stanowi bowiem idealny produkt „Global Warming Industry” i zarazem ofiarę ideologicznego prania mózgów. Co najbardziej obrzydliwe, wykorzystywane jest przez własnych rodziców do uprawiania celebryckiego eko-lansu. Już w zeszłym roku jej matka wydała książkę, w której prócz obowiązkowego biadolenia nad klimatem rozpisywała się o chorobie Grety i jej siostry (zespół Aspergera), a premiera dziwnym trafem zbiegła się w czasie z początkiem słynnego „szkolnego strajku klimatycznego” Grety. Mamy zatem klasyczne robienie „fejmu” na „modnej” chorobie, brylowanie za sprawą córki na różnych „klimatycznych” galach i w kolorowych czasopismach, zaś sama Greta „dała twarz” prospektowi emisyjnemu kreującej się na „ruch społeczny” eko-spółki „We Don't Have Time”, wg specjalistów wielokrotnie zwiększając jej wartość. Wystarczy zresztą posłuchać „przesłań” Grety Thunberg, w których motyw „braku czasu” (by powstrzymać „zmiany klimatyczne”) przewija się jak mantra. Wszystko wskazuje więc na to, że fenomen Grety Thunberg jest typową piarowską „wydmuszką” - zręczną kreacją jej rodziców i speców od marketingu. Trzeba dodać, że prócz zespołu Aspergera, Greta cierpi również na ADHD, zaburzenia obsesyjno-kompulsywne oraz „mutyzm wybiórczy” (wybiórczość mówienia – osoba w jednych sytuacjach mówi, w innych milknie – np. w szkole, czy wśród obcych), czemu na ogół towarzyszy m.in. wycofanie i nadwrażliwość emocjonalna.
I ta straumatyzowana nastolatka, z definicji podatna na różne „aktywistyczne” sugestie, zamiast zostać poddana stosownym terapiom, ustawiana jest na szpicy globalnej, ideologicznej batalii i cynicznie utwierdzana przez bliższe i dalsze otoczenie w swych obsesjach. Jest po prostu mięsem armatnim, narzędziem służącym do nakręcania spirali moralnego i emocjonalnego szantażu – bo któż by się nie wzruszył, widząc dzielną dziewczynkę bohatersko przełamującą własne ograniczenia w imię „słusznej” sprawy i działającej – jak sama zapewne szczerze wierzy – dla dobra całej planety? Nawiasem, czy jej słynne „programowe” unikanie samolotów aby na pewno ma przyczyny ideowe? Czy nie wynika po prostu ze zwykłej fobii przed lataniem, jaka jest udziałem wielu ludzi?
III. Zielony totalitaryzm
Biorąc pod uwagę powyższe - jaka jest prawdziwa przyczyna słynnego rejsu Grety Thunberg? I nie mam tu na myśli jej osobistych – jak wspomniałem, zapewne szczerych – motywacji, lecz intencje przyświecające macherom stojącym za jej plecami, specom od propagandy, dla których Greta jest wymarzonym instrumentem manipulowania światową opinią publiczną i masowymi emocjami. Otóż ten rejs i jego klimatyczne przesłanie ma służyć eskalacji czegoś, co trawestując słynne określenie Bronisława Wildsteina pozwolę sobie nazwać „klimatyczną pedagogiką wstydu”.
Widok dzielnej dziewczynki przemierzającej odważnie ocean ma nas zawstydzić. Mamy – ludzie bogatego Zachodu – poczuć głęboki dyskomfort psychiczny z powodu naszego rozpasanego stylu życia: tych lotów samolotami, podróży w najdalsze zakątki świata i nieustannego „śladu węglowego” jaki za sobą zostawiamy. Wstyd to potężny bodziec dyscyplinujący – u nas michnikowszczyzna jechała na tym patencie przez dobre ćwierć wieku, a na niektórych nawet dziś on działa. By zagłuszyć ów dyskomfort, poddani tresurze ludzie może nie wyrzekną się dobrowolnie dotychczasowego modelu życia, ale będą bardziej skłonni popierać ekologiczne postulaty, wpłacać datki na stosowne organizacje, w miarę możności kupować droższe produkty z nalepką „eko” oraz głosować na partie i polityków głoszących „zielone” programy – aby tylko uspokoić sumienie w błogim przeświadczeniu, że się „coś” zrobiło dla wspomożenia walki z ociepleniem. A gdy już właściwe siły spod znaku „Global Warming Industry” zdobędą wystarczające wpływy i władzę, to urządzą całą ludzkość na „zielono” - czy się to będzie komuś podobało czy nie. I tak niepostrzeżenie sami założymy sobie na szyje „ekologiczne” obroże – to, co miało być teoretycznie świadomym, indywidualnym wyborem, nagle stanie się surowo egzekwowanym przymusem. Samochód, mięso, tworzywa sztuczne? Zapomnij – zabronione! I jeszcze masz świergolić z ekologicznego klucza, deklarując kolejne „cele klimatyczne”, niczym dawni stachanowcy podejmujący „dobrowolne zobowiązania” śrubujące normy pracy. Witamy w zielonym totalitaryzmie.
Temu właśnie służy ta propagandowa „pokazucha” sporządzona wedle klasycznych, sowieckich wzorców – w stalinowskim ZSRR ubrano by Gretę w pionierski mundurek z czerwonym krawatem i kazano pływać ku chwale przodującego ustroju, tudzież w imię zwycięstwa socjalizmu, która to idea i dziś nie jest obca światowemu eko-lewactwu. A potem byłyby wizyty w szkołach, domach dziecka, zakładach pracy... czyli tak jak obecnie, z tą różnicą, że Greta Thunberg wizytuje ekologiczne wiece i konferencje. Wszystko to w atmosferze nieustającego moralnego szantażu – patrz, dzielna Greta płynie przez ocean w łajbie bez sracza – a ty co? Ile zmarnowałeś dziś wody w łazience? Wylegujesz się w wannie, zamiast brać szybki prysznic? Myjesz się pod bieżącą wodą, zamiast w misce, by potem spłukać mydlinami kibel? Wstydziłbyś się! Ten szantaż bazuje na czystym irracjonalizmie, ale właśnie o to chodzi – jechać na emocjach, nieustannie podgrzewać zbiorową histerię, tak by nikt nie miał chwili by ochłonąć i pomyśleć, czy aby to wszystko ma elementarny sens. Bo jak się zastanowić – jaka korzyść płynie z rejsu Grety? Co on ma pokazać? Że ludzkość powinna cofnąć się do epoki żaglowców i w imię redukcji emisji CO2 zrezygnować z transoceanicznego transportu statkami spalinowymi? Joseph Conrad, któremu zdarzało się pomstować na parowce zabijające romantyzm morskich podróży i redukujące rolę człowieka w starciu z siłami natury, byłby zachwycony.
To dlatego doniesienia „Bilda” o ekologicznym absurdzie całej tej rejzy spotkały się z gniewną reakcją ekologistów: nieważne, ile tam tego CO2 poszło do atmosfery, liczy się symbol! Dawanie świadectwa! Zwrócenie uwagi na problemy planety! Zupełnie, jakbyśmy do tej pory nie byli bombardowani tym agit-propem od rana do nocy. Ale nie – my tym misiem otwieramy oczy niedowiarkom i to nie jest nasze ostatnie słowo! I niech mi ktoś powie, że za „ekologizmem” nie stoi kolejna, totalniacka z ducha ideologia...
IV. Nawóz historii
Myślicie Państwo, że przesadzam? A gdzie tam – otóż warto wiedzieć, czym będzie się zajmował szczyt ONZ, który zaszczyci swą obecnością i radykalną przemową nasza „św. Greta od klimatu”. Mianowicie, jednym z tematów będzie przyjęcie raportu IPCC (oenzetowskiej agendy – Międzyrządowy Zespół ds. Zmian Klimatu) poświęconego w znacznej mierze rolnictwu. Na cenzurowanym znalazła się hodowla bydła, mająca odpowiadać za 14,5 proc. globalnej emisji gazów cieplarnianych wytwarzanych za sprawą człowieka, co ma stanowić emisyjny odpowiednik całej branży transportowej. Autorzy postulują zatem ograniczenie produkcji mięsa i zmniejszenie jego spożycia – bo krowy wydalają metan, a poza tym żrą paszę i chleją cenną wodę. Szaleństwo? Niemożliwe? Problem w tym, że doświadczenie uczy, iż takie szajby zawsze zaczynają się od niewinnych początków i tzw. dobrych chęci – a potem, ni stąd ni zowąd, stają się globalnym „standardem” sankcjonowanym przez międzynarodowe konwencje i skrupulatnie egzekwowanym. Niedawno w Niemczech SPD i Zieloni zgłosili projekt podniesienia VAT-u na mięso z 7 do 19 proc., a towarzyszą temu głosy, iż takie rozwiązanie powinno zostać wprowadzone na poziomie unijnym. Przyjęcie raportu IPCC będzie pierwszym krokiem w tym kierunku i „podkładką” do dalszych restrykcji przeciw „mięsożercom” „dewastującym planetę”. Krótko mówiąc – mięso zostanie opodatkowane tak samo, jak energetyka za sprawą limitów CO2.
To jednak nie koniec „klimatycznej pedagogiki wstydu”. Już teraz furorę robi tzw. „flygskam” – czyli po szwedzku „wstyd przed lataniem”, pod który podpięła się Greta Thunberg. Podróż samolotem ma wiązać się z publicznym napiętnowaniem. Zwróćmy uwagę – chodzi już nie tylko o samochody, paliwożerne SUV-y, czy prywatne helikoptery i odrzutowce, ale o zwykłe samoloty rejsowe. Co jeszcze zostawia „ślad węglowy”? W skrócie – wszystko, nawet posiadanie dzieci. Jak oświecili nas naukowcy ze szwedzkiego Lund University oraz kanadyjskiego University of British Columbia, posiadanie dziecka i jego „obsługa” generuje 58,6 tony CO2 rocznie. Widać zatem, że drogie mięso to dopiero wstęp do globalnej depopulacji. Idę zresztą o zakład, że za chwilę pod pręgierz trafi również rolnictwo „roślinne” - i to nie tylko za sprawą szkodliwości nawozów sztucznych, ale także tych naturalnych – bo wszak obornik i gnojówka zawierają ten upiorny, cieplarniany metan...
Do czego to prowadzi? Do wymuszonej biedy. Ludzkość, zwłaszcza ta na Zachodzie, zdaniem ekologistów jest zbyt bogata, zbyt rozpasana. Należy zatem wziąć ją za twarz – by przestała jeść, kupować, mnożyć się (to już się w znacznej mierze udało) i generalnie konsumować. Należy narzucić jej odgórnie życie wg wytycznych „zrównoważonego rozwoju”, co w istocie jest po orwellowsku zakłamanym synonimem ubóstwa i zastoju. Dlatego trzeba doprowadzić do sztucznego zawyżenia wszelkich możliwych kosztów życia – począwszy od prądu, poprzez paliwo, odzież, produkty codziennego użytku, aż po żywność. Oczywiście ów model „zaprogramowanego ubóstwa” w praktyce obowiązywał będzie tylko szare, ludzkie masy – czyli marksistowski „nawóz historii”. Oświecone elity ducha i pieniądza po staremu będą pić szampana w imieniu podległego im ludzkiego bydła. Dobra rada: na widok Grety Thunberg i jej podobnych najlepiej zatkać uszy i uciekać z krzykiem. A jeśli komuś naprawdę leży na sercu zrównoważony tryb życia, to warto zacząć od przestrzegania dni postnych – w ciągu roku trochę się ich uzbiera.
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Na podobny temat:
Ekologizm jako narzędzie globalnej oligarchii pieniądza
Artykuł opublikowany w miesięczniku „Polska Niepodległa” nr 10 (Wrzesień 2019)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz