Mocny, eurosceptyczny głos jest nam w tej chwili niezwykle potrzebny – bez tego istnieje realna groźba, że zanim dojdzie do społecznego przebudzenia Unia ugotuje nas jak żabę.
I. Brexitowe paroksyzmy
Jak wiemy, sprawa brexitu utknęła w martwym punkcie, wskutek czego przywódcy pozostałych państw Unii Europejskiej zdecydowali 10 kwietnia 2019 r. o przełożeniu daty opuszczenia przez Wlk. Brytanię struktur europejskich do 31 października 2019 r. Oznacza to, że Brytyjczycy będą musieli przeprowadzić eurowybory i wprowadzą swoich deputowanych do Parlamentu Europejskiego – przynajmniej na kilka miesięcy, co samo w sobie jest dość groteskowe. No chyba (bo w tej sprawie od początku nic nie jest pewne), że wcześniej dogadają się między sobą na jakich zasadach chcą wyjść z Unii – a Unia tę propozycję zaakceptuje. W tej chwili możliwe są tak naprawdę wszystkie opcje: brytyjski parlament akceptuje umowę wynegocjowaną przez Theresę May; przegłosowana zostaje któraś z kilku opcji alternatywnych leżących na stole – począwszy od „twardego brexitu”, poprzez różne warianty pośrednie, aż po zorganizowanie powtórnego referendum; parlament nie dochodzi do porozumienia i 31 października Wielka Brytania wychodzi z UE bez umowy; Theresa May prosi o kolejne odłożenie „deadline'u”, a UE się zgadza; no i wreszcie – brytyjski rząd podkula ogon i wycofuje wniosek brexitowy. Tę ostatnią możliwość poddał wyspiarzom w charakterze ewidentnie motywowanego politycznie orzeczenia Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej. Orzekł mianowicie, że wystarczy jednostronne wycofanie wniosku przez Wlk. Brytanię i wszystko zostaje po staremu, bez konieczności zgody organów unijnych i reszty członków UE. Jednak to „koło ratunkowe” (za którym optuje Donald Tusk, który kilkukrotnie podkreślił, że Wlk. Brytania zawsze może zmienić zdanie), jest w istocie zatrutym podarunkiem – skorzystanie z niego oznaczałoby bowiem bezprzykładne upokorzenie i polityczną klęskę Londynu. W strukturach unijnych Brytyjczycy mieliby status pariasów i nie przepuszczono by żadnej okazji do zemsty za próbę buntu mogącego zapoczątkować demontaż unijnego projektu. Niemniej, jak pokazała niedawna historia, niczego wykluczyć nie można.
Ze strony brukselskiej biurokracji i naczelnych unijnych mandarynów gra jest natomiast jasna: jeżeli nawet brexitu nie da się powstrzymać, to trzeba przynajmniej maksymalnie go utrudnić i przeczołgać rebeliantów. Podsycać wewnętrzne spory i podziały, organizować medialną histerię, straszyć konsekwencjami i generalnie „męczyć temat”, tak by sami Anglicy mieli go w końcu powyżej uszu. Piszę „Anglicy”, bo to oni przeważają wśród eurosceptyków na Wyspach, a np. Szkoci głosowali w większości za pozostaniem w Unii Europejskiej – po referendum z 23 czerwca 2016 r. grożono wręcz secesją Szkocji ze Zjednoczonego Królestwa, co mogłoby mieć o tyle zabawny skutek, że mieszkaniec Londynu aby udać się do Glasgow czy Edynburga potrzebowałby wizy... Cichą nadzieją europejskich elit jest powtórne referendum, w myśl zasady „głosowania aż do skutku”, co przerobiono przy okazji ratyfikowania przez Irlandię Traktatu Lizbońskiego. W szerszym aspekcie natomiast, brexitowe paroksyzmy mają odnieść skutek wychowawczy i odstraszyć potencjalnych następców. Reszta Europy ma widzieć, że opuszczenie eurostruktur to droga przez mękę, skutkująca rozlicznymi konfliktami, również wewnętrznymi, dla kraju opuszczającego UE, groźba zapaści gospodarczej (na razie nie wiadomo na ile realna, lecz wystarczy o tym mówić, by wywołać negatywny odzew na rynkach), destabilizacji waluty itp. Przesłanie tej lekcji brzmi: nawet o tym nie myślcie.
II. Czego chce Londyn?
Inna sprawa, że również polityczne elity Wielkiej Brytanii, delikatnie mówiąc, się nie popisały – i to począwszy od mimowolnego ojca brexitu, premiera Davida Camerona. Samemu będąc przeciwnikiem brexitu, użył obietnicy przeprowadzenia referendum czysto instrumentalnie – by ugruntować swoją pozycję w szeregach Torysów, spacyfikować opcję antyeuropejską w partii i odebrać polityczny tlen ugrupowaniom eurosceptycznym w rodzaju Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP) Nigela Farage'a. Prognozy przedwyborcze wskazywały, że będzie musiał rządzić w koalicji z proeuropejskimi Liberalnymi Demokratami, więc – jak wówczas kalkulował – obiecując referendum niczym nie ryzykuje, bo na jego przeprowadzenie nie zgodzi się koalicjant. Okazało się, że przedobrzył – Partia Konserwatywna wygrała samodzielną większością, na co najprawdopodobniej miała wpływ właśnie referendalna obietnica. Cameron nie miał wyjścia – wbrew sobie musiał rozpisać referendum, do ostatniej chwili agitując za pozostaniem w Unii, spraszając na gościnne występy Angelę Merkel, Donalda Tuska, a nawet schodzącego ze sceny Baracka Obamę, który zagroził, że w razie wyjścia z UE Wielka Brytania spadnie na szary koniec krajów mogących się ubiegać o ekskluzywne stosunki z Waszyngtonem. Efekt był odwrotny do zamierzeń – Anglicy odebrali tę nachalną propagandę jako próbę mieszania się obcych w ich wewnętrzne sprawy i zagłosowali za wyjściem. Formalnie referendum nie jest wprawdzie dla rządu wiążące, ale cała tradycja brytyjskiej demokracji sprawiła, że tego głosu nie można było zignorować – każda siła polityczna, która by się odważyła na taki krok byłaby skończona. Wynik referendum był dla klasy politycznej na Wyspach szokiem – Cameron podał się do dymisji i przekazał pałeczkę (oraz bałagan do posprzątania) Theresie May (która, nawiasem, również prywatnie jest przeciwniczką brexitu), więcej – nawet gardłujący wcześniej za brexitem politycy, jakby wystraszyli się konsekwencji i przycichli. Boris Johnson, który wydawał się logicznym kandydatem na „brexitowego” premiera podziękował za zaszczyt, a szef UKIP Nigel Farage nagle ogłosił, że wycofuje się z życia politycznego, bowiem „wypełnił już swą misję” - teraz wprawdzie wrócił na czele Partii Brexitu, ale o tym za chwilę.
Słowem, istna komedia pomyłek. Na tym jednak nie koniec, szybko bowiem okazało się, że brytyjskie elity polityczne nie mają cienia pomysłu na to, jak przeprowadzić rozwód z Brukselą, nie wspominając już o jakiejkolwiek spójnej koncepcji, czy przygotowanym zawczasu planie na taką okoliczność. Najwyraźniej brexit uznawano za poręczne hasło w walce o głosy wyborców, ale nikt tak naprawdę nie brał takiej możliwości na poważnie. Efektem była rozpaczliwa improwizacja, strategię wymyślano w biegu, przez co Theresa May przystąpiła do negocjacji kompletnie nieprzygotowana, czego negocjatorzy unijni nie omieszkali skrzętnie wykorzystać. Symbolem porażki jest tzw. irlandzki backstop, zakładający brak granicy między Republiką Irlandii a Irlandią Północną do czasu wynegocjowania stosownej umowy – to trochę tak, jakby w przypadku polexitu Polska musiała zaakceptować częściowe pozostanie w UE Pomorza Zachodniego, albo Ziemi Lubuskiej, czy Śląska, ze względu na ekonomiczne związki tych regionów z Niemcami.
Skutkiem powyższego jest obecny stan zawieszenia – Wielka Brytania niby wychodzi, ale jakby jedną nogą, nie będąc w stanie ostatecznie sfinalizować brexitu. Patrząc na rozgrywki w tamtejszym parlamencie i kolejne głosowania, nie sposób nie zadać sobie pytania: o co chodzi brytyjskiej klasie politycznej? Czego tak naprawdę chce? Zjeść ciastko i mieć ciastko? Prawdopodobnie znaczna część wyspiarskich elit żyła do tej pory imperialnymi mitami wyobrażając sobie, że rozwód będzie bezbolesny i na ich warunkach – a teraz nie może dojść do siebie po tym, jak rzeczywistość boleśnie skorygowała te wyższościowe urojenia. Zachodzi też podejrzenie swoistej gry pozorów – będziemy tak długo prezentować nieprzejednaną postawę, aż koniec końców... z brexitu nic nie wyjdzie. Może społeczeństwo zmęczy się przedłużającą się awanturą i machnie ręką: „no to już zostańmy”? W grę może wchodzić również chęć odegrania się na Brukseli: ani nie wyjdziemy, ani nie zostaniemy – i co nam zrobicie? Odrzucenie bodaj ośmiu (!) wariantów brexitu sprawia wrażenie celowej obstrukcji. I pomyśleć, że przywykliśmy sądzić, że to polska klasa polityczna nie może ze sobą dojść do ładu... Tymczasem jednak nastroje społeczne buzują – nowa Partia Brexitu Nigela Farage'a, który znów wyczuł polityczną krew, przoduje w sondażach przed wyborami do Parlamentu Europejskiego (27 proc., o 5 pkt. proc. więcej, niż następna Partia Pracy), a i sama UE może stracić cierpliwość i skończy się „twardym” brexitem po 31 października – czyli Wlk. Brytania de facto zostanie z Unii wyrzucona, co oznacza, że będzie musiała od zera żmudnie negocjować przyszłe relacje z kontynentem.
III. Do czego powinna dążyć Polska?
Opisuję tak szczegółowo ten ponury spektakl, bo jest to wielka lekcja również dla nas. Skoro takie problemy ma Wielka Brytania – co by nie mówić, państwo silniejsze, lepiej poukładane i z mocniejszą pozycją międzynarodową niż Polska – to jak by to wszystko wyglądało w naszym przypadku? Jak wiadomo, najlepiej (i najtaniej) jest uczyć się na cudzych błędach, dlatego z brexitowej telenoweli należy wyciągnąć konstruktywne wnioski. Po pierwsze – konstruktywnym rozwiązaniem nie jest tani radykalizm spod znaku „opuszczamy eurokołchoz bez względu na wszystko i natychmiast”, w czym celuje część gorącokrwistych narodowców. Szybko bowiem może się okazać, iż odzyskana w ten sposób „niepodległość” jest mocno iluzoryczna (o skutkach ekonomicznych zamkniętych granic nie wspominając – czy nam się to podoba, czy nie, jesteśmy obecnie przyspawani „na sztywno” do niemieckiej gospodarki). Tym bardziej, że te same kręgi na jednym oddechu żądają wycofania z Polski – i tak symbolicznych - wojsk amerykańskich. To recepta na pozostanie sam na sam z Rosją – bez militarnego parasola NATO i instytucjonalnego ze strony UE. Rosja wprawdzie dzięki temu być może wreszcie przestałaby się „czuć zagrożona” - tyle, że Rosja „czuje się zagrożona” zawsze wtedy, gdy nie może kogoś bezkarnie napaść. W scenariuszu radykalnym wreszcie by mogła.
Z drugiej strony – konstruktywnym podejściem nie jest również zarzekanie się, że dla naszej obecności w UE „nie ma alternatywy” - jak głosi z uporem godnym lepszej sprawy PiS, sterroryzowany medialnie wrzaskami „totalnej opozycji” o polexicie. W ten sposób sami ustawiamy się w pozycji petenta i skazujemy na przegraną w kolejnych sporach z Brukselą. Uprawianie polityki „bezalternatywnej” - i co gorsza, obnoszenie się z tym – nigdy nie jest korzystne. Co do opcji uprawianej przez rodzimą Targowicę, to rzecz jasna nie ma o czym mówić – popieranie federalizacji Unii i przystąpienie do strefy euro w oczywisty sposób prowadzi do utraty nie tylko formalnej niepodległości, ale również resztek jakiejkolwiek podmiotowości i oznacza ostateczne zredukowanie Polski do roli niemieckiej kolonii w ramach Mitteleuropy.
Co zatem pozostaje? Przede wszystkim musimy wiedzieć, czego chcemy i co leży w naszym realnym interesie. Wg mnie, w pierwszym rzędzie musimy sprzeciwiać się przekształcaniu Europy w „superpaństwo”, jakieś nowe „Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego” i dążyć do zwrotu ku źródłom – czyli Unii Europejskiej rozumianej jako „Europa Ojczyzn”. A tak się składa, że zaczęły na tym odcinku wiać sprzyjające wiatry. W całej Europie rosną w siłę partie i ruchy tożsamościowe – od Włoch po Finlandię (w Finlandii niedawno drugie miejsce zajęła antyimigrancka Partia Finów, przegrywając o ułamek procenta z socjaldemokratami). Włoski wicepremier i lider Ligi Matteo Salvini montuje międzynarodowy sojusz pod kątem zbudowania największej frakcji w nowym europarlamencie – detronizacja zdominowanej przez Niemców pseudo-chadeckiej EPL, byłaby naprawdę osiągnięciem mogącym zapoczątkować stopniowy odwrót od obecnego, federalistycznego kierunku UE, spuentowanego przez Angelę Merkel słynną frazą o tym, iż „państwa narodowe muszą być gotowe do zrzeczenia się swej suwerenności”. I tu niestety, PiS daje ciała. Jak donoszą niemieckie media, PiS nie zamierza być w jednej frakcji z Salvinim - „bo Putin”. Tym samym, składa ofiarę z politycznej skuteczności na rzecz czystości ideologicznej. Wszystko wskazuje na to, że rządząca Polską partia pozostanie w kieszonkowej frakcji Europejskich Konserwatystów i Reformatorów razem z będącymi „na wylocie” z Unii Torysami – i będzie miała tak samo guzik do powiedzenia, jak obecnie. Na dodatek, może się przyczynić do zachowania pozycji przez nieformalny sojusz chadeków i socjalliberałów, nie mówiąc już o tym, że zostając na marginesie PiS wystawia Polskę na grillowanie, bo frakcja Salviniego nie będzie miała interesu, żeby nas bronić przed różnymi Timmermansami. Zgroza, oni chyba nigdy się nie nauczą...
Ale, prócz rozgrywek wewnątrzunijnych, nie powinniśmy zapominać o opcji polexitu, traktując ją wprawdzie jako ostateczność, lecz ostateczność jak najbardziej realną i wyobrażalną. Apeluję o to od lat i będę powtarzał przy każdej okazji: Polska musi mieć przygotowany plan ewentualnościowy, mapę drogową, na wypadek konieczności wyjścia z Unii – m.in. po to, by nie znaleźć się w obecnej sytuacji Wlk. Brytanii i nie powielać jej błędów. Owa mapa drogowa, prócz strategii negocjacyjnych, powinna zawierać takie elementy, jak określenie, w jakich okolicznościach nasza dalsza obecność w UE stanie się nieakceptowalna z punktu widzenia państwowych i narodowych interesów oraz do uzyskania jakiego statusu w relacjach z UE powinniśmy dążyć. Jest też element trzeci – jak oswajać Polaków z perspektywą polexitu. Póki co bowiem, nasi rodacy wciąż w dużej mierze traktują Unię z mieszaniną podszytego kompleksami podziwu i nabożnego lęku – jedyne wahnięcie w tych nastrojach nastąpiło podczas kryzysu migracyjnego, co jest jakąś wskazówką. Należy mówić, że członkostwo to kwestia kalkulacji i w pewnych okolicznościach może się zwyczajnie nie opłacać – politycznie, gdy postępująca federalizacja pozbawi nas prawa do samostanowienia i ekonomicznie – gdy suma zysków i strat zacznie grać na naszą niekorzyść (a to może stać się już wkrótce, wraz z nową, chudszą dla nas, perspektywą budżetową). Okrojenie budżetu może mieć zresztą dla nas ozdrowieńcze skutki, gdyż źródłem uwielbienia Polaków dla UE są dwie rzeczy: strefa Schengen i kasa, dlatego jak ognia boją się sporów z Brukselą, bo jeszcze Unia się zdenerwuje, zamknie granice i odbierze pieniądze. Jako państwo i społeczeństwo uzależniliśmy się od finansowej szprycy, niczym ćpun, któremu diler zrobił promocję – odwyk zatem z pewnością nam nie zaszkodzi. Powrót z krainy ułudy do twardej rzeczywistości może sprawić, że Polacy zaczną zwracać uwagę również na inne aspekty naszego członkostwa – jak chociażby okrawanie metodą salami suwerenności państwowej.
No i wreszcie – jaki miałby być finał ewentualnego polexitu? Na pewno nie leży w naszym interesie twardy exit. Ideałem byłoby wystąpienie z polityczno-biurokratycznych struktur przy pozostaniu w strefie Schengen i Europejskim Obszarze Gospodarczym (EOG), uzyskując status zbliżony do Norwegii i państw EFTA (Europejskie Stowarzyszenie Wolnego Handlu). Co ciekawe, podczas marcowych głosowań w parlamencie brytyjskim zgłoszono właśnie taki postulat, co pokazuje, że nie jest to jakaś kompletna egzotyka. Dałoby nam to większą swobodę manewru (również w polityce wewnętrznej, co staje się palącym zagadnieniem po doświadczeniach z Timmermansem i szytymi na polityczne zamówienie wyrokami TSUE) przy zachowaniu korzyści płynących z wymiany handlowej.
Wspominałem tu o PiS-ie, ale warto też zwrócić uwagę na zyskującą w sondażach Konfederację grupującą różne siły antysystemowe. Ugrupowanie to może mieć zbawienny, dyscyplinujący wpływ na partię rządzącą – zarówno w europarlamencie, jak i w przyszłym Sejmie, również w kontekście debaty o UE. Mocny, eurosceptyczny głos jest nam w tej chwili niezwykle potrzebny – bez tego istnieje realna groźba, że zanim dojdzie do społecznego przebudzenia, będzie już po wszystkim, a Unia przy nieudolności PiS-u ugotuje nas jak żabę. Tak czy inaczej, najbliższe eurowybory w odróżnieniu od wszystkich poprzednich są naprawdę wyjątkowe – to one zadecydują, czy znajdziemy się w Europie suwerennych państw, czy też trzeba będzie ewakuować się na niepewną szalupę polexitu.
Gadający Grzyb
Na podobny temat:
EFTA – alternatywa dla Polski?
Coudenhove-Kalergi – europejski federalista
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Artykuł opublikowany w miesięczniku „Polska Niepodległa” nr 06 (Maj 2019)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz