Nauczony lekcją kryzysu finansowego z 2008 r., podejrzewam, że globalny biznes wyczuł znakomitą okazję, by jak wówczas „podzielić się” z państwem swymi stratami.
I. „Pandemia” 0,1 procent
W sobotę 21 marca włoski Narodowy Instytut Zdrowia podał szczegółowe dane dotyczące zachorowalności i śmiertelności związanej z epidemią COVID-19. Co się okazuje? Jedynie 1,2 proc. zgonów spowodowanych było wyłącznie koronawirusem. U całej reszty występowały różne inne choroby, często po kilka naraz. To zresztą nie dziwi, zważywszy, iż koronawirus atakuje przede wszystkim osoby w podeszłym wieku – spośród wszystkich zmarłych tylko nieco ponad 1 proc. miało mniej niż 50 lat, a jedynie 9 przypadków śmiertelnych dotyczyło osób poniżej 40 roku życia. I teraz podstawowa sprawa, mianowicie dotycząca metodologii liczenia ofiar. Najwyraźniej włoskie władze wrzucają hurtowo do jednego worka wszystkich zmarłych u których wykryto wirusa, niezależnie od tego, czy był on rzeczywistą przyczyną śmierci, czy nie. Mówiąc obrazowo, jeśli ktoś umarł na serce, ale przy okazji miał również infekcję – jest liczony jako ofiara koronawirusa. Pytanie, po co Włochom potrzebne jest takie „nabijanie” śmiertelnych statystyk? Gdy piszę te słowa, we Włoszech jest ok. 5,5 tys. zmarłych u których stwierdzono koronawirusa. Biorąc pod uwagę owe 1,2 proc. oznaczałoby to, że osób zmarłych wyłącznie z powodu COVID-19 jest 66. U całej reszty należałoby dopiero ocenić, czy i ewentualnie w jakim stopniu infekcja mogła się przyczynić do śmierci. Jeszcze jedna liczba, mówiąca nam coś o faktycznej skali zachorowań – we Włoszech mamy ok. 60 000 przypadków zarażenia, co przy ogólnej liczbie 60 mln. obywateli daje odsetek zachorowań w wysokości 0,1 proc. (słownie – jedna dziesiąta procenta).
Oczywiście jestem jak najdalszy od lekceważenia sytuacji. Jeśli można, trzeba siedzieć w domu, przestrzegać zasad profilaktyki itp., a nade wszystko – otoczyć opieką osoby starsze i to na nich powinien być skoncentrowany wysiłek służby zdrowia. Z drugiej strony jednak, w świetle powyższych danych nie sposób nie zauważyć, że światowa histeria na tle wirusa SARS-CoV-2 podszyta jest czystym irracjonalizmem – a z pewnością, przy zachowaniu minimum chłodnej głowy, epidemia nie powinna była doprowadzić do tak dalekosiężnych skutków społecznych i gospodarczych, jakie obecnie obserwujemy. Przypomnę, że w Polsce tylko w lutym odnotowano ponad 800 tys. przypadków grypy i 23 ofiary śmiertelne, a w zeszłym sezonie grypowym zmarły 143 osoby.
Wszystkie te liczby przestają mieć jednak znaczenie, gdy w grę wchodzi strach przed nowym i „nieoswojonym” jeszcze zagrożeniem. Prawdziwa pandemia, jak już pisałem tydzień temu, to ta, która zagnieździła się w ludzkich głowach, nad czym zresztą niestrudzenie dzień i noc pracują wiodące ośrodki medialne. Epidemiolodzy podkreślają, że koronawirus już z nami zostanie i trzeba będzie z nim żyć – i będziemy z tym żyli, tak jak żyjemy z grypą i zapaleniem płuc, bo nie sposób utrzymywać w nieskończoność stanu wyjątkowego. Obecne środki bezpieczeństwa wdrażane przez kolejne rządy (nawet przez Wielką Brytanię, choć Boris Johnson do pewnego momentu wydawał się najbardziej odporny na pandemię paniki) to rozwiązanie jednorazowe, mające głównie na celu uspokojenie obywateli i wywołanie poczucia, że władza czuwa, dostrzega problem i podejmuje środki zaradcze. Jednak fizyczną niemożliwością jest wprowadzanie podobnych obostrzeń co roku – grozi to kompletną destabilizacją życia oraz chronicznym paraliżem państwa i gospodarki. Za rok o tej samej porze jeśli media będą w ogóle informowały o zakażeniach koronawirusem, to raczej w tonie „no cóż, nadszedł sezon zachorowań, trzeba to jakoś przetrzymać”, co najwyżej zalecając szczepionkę, która do tego czasu najprawdopodobniej zostanie już opracowana.
II. Doktryna szoku
Póki co jednak media pulsują w rytmie kolejnych, alarmistycznych doniesień – i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ten stan permanentnego niepokoju jest celowo indukowany. Świat pogrąża się w kryzysie gospodarczym, środowiska biznesowe biją na trwogę i oczekują od władz państwowych pomocy. I znów – nauczony lekcją kryzysu finansowego z 2008 r., podejrzewam, że globalny biznes wyczuł znakomitą okazję, by jak wówczas „podzielić się” z państwem swymi stratami. Bo skoro wtedy się udało i państwa rzuciły się na wyprzódki, by ratować banksterów „zbyt wielkich, by upaść”, to dlaczego podobny zabieg nie miałby się udać i tym razem? To domaganie się pomocy jest tym bardziej irytujące, jeśli prześledzi się dotychczasowy model postępowania wielkich koncernów – wyprowadzanie produkcji na drugi koniec świata (ze szczególnym uwzględnieniem Chin) i likwidowanie miejsc pracy w nominalnych krajach pochodzenia; szantażowanie rządów żądaniami „uelastycznienia” rynku pracy i kolejnych ustępstw podatkowych; wreszcie - „optymalizacja” polegająca na wyprowadzaniu zysków do rajów podatkowych.
Efekty? Łańcuchy dostaw i produkcji uzależniające Europę od krajów azjatyckich skutkują dziś permanentnym niedoborem podstawowych środków ochrony – maseczek, strojów ochronnych, płynów odkażających, lekarstw... Prócz tego mamy miliony pracowników sprowadzonych do roli „prekariatu” - wiecznie niepewnych jutra pół-niewolników pracujących na umowach śmieciowych, często bez elementarnych zabezpieczeń socjalnych, żyjących od pierwszego do pierwszego. Dziś to przede wszystkim oni padają ofiarą obostrzeń związanych z epidemią i utratą możliwości zarabiania. W samej Polsce jest to 2,6 mln. pracowników. Z kolei unikanie opodatkowania jedynie w Unii Europejskiej odpowiada za roczną lukę rzędu 170 mld. euro, co daje kwotę o 1/5 większą od budżetu Unii Europejskiej. Konsekwencją powyższego jest funkcjonowanie państw w warunkach nieustannych cięć budżetowych, dotykających m.in. służbę zdrowia, co skutkuje jej chronicznym niedofinansowaniem. A dziś odpowiadający za ten stan rzeczy cwaniacy zgłaszają się do rządów o pomoc. Do tych samych rządów, które na co dzień miały nie wtrącać się do gospodarki, obniżać podatki i puszczać wszystko na żywioł, by nie tamować „naturalnych” procesów globalizacyjnych. Teraz nagle okazuje się, że jak trwoga, to „złe” rządy mają ów biznes ratować.
I ratują, sparaliżowane widmem krachu gospodarczego. To ma nawet swoją nazwę - „doktryna szoku” i oznacza stan w którym pod wpływem drastycznych wydarzeń wprowadzane są rozwiązania, które w normalnych okolicznościach byłyby nie do zaakceptowania. Tyle, że kiedy już zagrożenie minie, te rozwiązania pozostają już na stałe... W Polsce właśnie zawiązała się nowa organizacja biznesowa – Związek Polskich Pracodawców Handlu i Usług - zrzeszająca m.in. podmioty z branży odzieżowej, obuwniczej i akcesoryjnej (np. CCC, LPP, Apart, Gino Rossi), która domaga się od rządu ułatwień w zwalnianiu pracowników, możliwości ograniczenia etatów i wynagrodzeń, przedłużenia okresu rozliczeniowego czasu pracy do 12 miesięcy (!), przywrócenia handlu w niedziele, odłożenia płatności składek ZUS i VAT-u, partycypacji rządu w wynagrodzeniach pracowników, gwarancji kredytowych itp.
III. „Tarcza antykryzysowa” nie może być dla wszystkich!
Jak powinien zachować się rząd? Otóż przede wszystkim powinien uważnie przyjrzeć się występującym o pomoc podmiotom. Najprościej rzecz ujmując, powinna być ona kierowana do firm, które płacą uczciwie w Polsce podatki i lokują tutaj większość swej produkcji, tak by wyeliminować firmy-pasożyty, na co dzień jedynie żerujące na polskiej gospodarce. Z tymi drugimi rozmowa powinna być krótka: jeżeli lokowaliście produkcję za granicą, a tutaj jedynie trzymaliście swoje sklepy, by upłynniać towar i wyprowadzaliście zyski do rajów podatkowych – to teraz idźcie po pomoc do rządów Chin, Bangladeszu, Luksemburga, Cypru czy innych Bahamów. Nic tu po was. Jak globalizacja, to globalizacja – powinna działać w obie strony. Na globalizację zysków i „upaństwowienie” strat nie może być zgody. Tylko przy takim podejściu ogłoszona przez premiera Morawieckiego „tarcza antykryzysowa” będzie miała sens – i kto wie, może nawet przyczyni się długofalowo do „polonizacji” naszej gospodarki.
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 13 (27.03-02.04.2020)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz