Gołym okiem widać, że pandemia koronawirusa stała się wielkim społecznym laboratorium. To po prostu niesamowita okazja do testowania różnych rozwiązań z zakresu inżynierii społecznej.
W związku z pandemią koronawirusa warto postawić sobie podstawowe w moim przekonaniu pytanie: na ile przemodeluje ona światowy porządek i czy zmiany będą nieodwracalne? Już teraz widać, że mamy do czynienia z globalnym „stress-testem” dotyczącym takich obszarów jak polityka, życie społeczne, gospodarka, a nawet system wartości – i w każdym z nich może dojść do istotnego przewartościowania dotychczasowych priorytetów. Zacznijmy jednak wesoło – tzn. od krajowego, politycznego bagienka.
I. Amok „najgłupszej opozycji świata”
Po wyborach 2019 r. zostaliśmy obdarowani nieco bardziej zróżnicowaną niż dotąd opozycją, co szczególnie wyraziście uzewnętrzniło się po dotarciu koronawirusa do Polski. Spójrzmy: zdawałoby się skrajne ugrupowania, takie jak Lewica i Konfederacja zajęły w obliczu epidemii i działań rządu stanowisko zdumiewająco konstruktywne. Politycy lewicowi nie negując konieczności rządowych wysiłków zwracali uwagę na potrzebę większej ochrony pracowników na „śmieciówkach”, nie objętych zabezpieczeniami wynikającymi z Kodeksu Pracy – a takowych w Polsce jest, bagatela, 2,6 mln. (1,3 mln. na umowach-zleceniach i o dzieło, oraz drugie 1,3 mln. na samozatrudnieniu). Z kolei Konfederacja zaoferowała wykorzystanie swoich wolontariuszy zbierających podpisy dla Krzysztofa Bosaka do pomocy osobom starszym (np. przynoszenia zakupów), podnosząc prócz tego konieczność wprowadzenia ułatwień dla rodzimego, głównie niewielkiego biznesu, najbardziej narażonego na utratę płynności finansowej. Również PSL z Kosiniakiem-Kamyszem powstrzymało się od frontalnego ataku na rząd (jakby nie było, Kosiniak-Kamysz to jednak lekarz, a to do czegoś zobowiązuje). Krótko mówiąc, mamy tu podejście zdroworozsądkowe i odpowiedzialne – kraj znalazł się w wyjątkowej sytuacji, więc nie sypiemy piasku w tryby, co najwyżej zwracając uwagę na sprawy, do których naszym zdaniem rządzący nie przykładają należytej uwagi. Wszystko to jednak bez agresji, w tonie rzeczowej dyskusji – owszem, z pozycji opozycyjnych, ale jednak równocześnie propaństwowych.
Co innego „najgłupsza opozycja świata”, czyli Koalicja Obywatelska wraz ze swoim środowiskowo-medialnym habitatem. Ci nawet nie ukrywają, że epidemię traktują wyłącznie w kategoriach politycznych, a koronawirus jest dla nich istotny jedynie w charakterze kłonicy, którą można przywalić obecnej władzy. Tutaj nie liczy się nic, poza doraźnym politycznym interesem: można siać panikę, podrywać zaufanie obywateli do państwa i jego instytucji, destabilizować i bez tego napiętą już sytuację. Najmniej zaś istotni są w tym wszystkim ludzie, wręcz im więcej zarażonych i ofiar śmiertelnych, tym lepiej – niech wszystko spłonie, byśmy tylko mogli na tych zgliszczach i trupach z powrotem dorwać się do władzy. Ich zacietrzewienie podsyca znana prawidłowość, że w obliczu zagrożenia obywatele w naturalny sposób gromadzą się wokół władzy jako jedynego realnego czynnika sprawczego, dysponującego odpowiednimi instrumentami działania. Stąd też nieustanny amok, prowadzący do zachowań wręcz groteskowych.
Odtwórzmy to sobie. Najpierw rząd miał rzekomo utajniać przypadki koronawirusa w Polsce, by ujawnić je na moment przed konwencją wyborczą Małgorzaty Kidawy-Błońskiej i przyćmić w ten sposób to wiekopomne wydarzenie. Po pierwszych odnotowanych przypadkach pojawiła się narracja, że PiS chowa głowę w piasek i „nic nie robi”, bo wiadomo – „pisiory”, he he, nie dają sobie rady i potrafią tylko rozdawać pieniądze nierobom. Gdy okazało się, że rząd jednak działa i zgłasza spec-ustawę, rozległ się wrzask, że pod pretekstem zwalczania epidemii PiS chce zaprowadzić „stan wojenny”. Ustawa przeszła (żeby było zabawniej, również głosami „totalnych”), a PiS uwzględnił część poprawek opozycji, więc zaczęła się kolejna jazda, zainicjowana przez sztab Kidawy-Błońskiej: rząd nie chroni granic przed napływem zarażonych! - co jest szczególnie groteskowe w kontekście kryzysu migracyjnego z 2015 r., kiedy to na Jarosława Kaczyńskiego posypały się gromy, gdy ostrzegał przed zagrożeniem epidemiologicznym związanym z masowym napływem nachodźców.
Idźmy dalej. Rząd Mateusza Morawieckiego wprowadził stan zagrożenia epidemiologicznego, zamknął granice, wcześniej zaś w kraju szkoły i szereg innych instytucji, na bieżąco podaje do publicznej wiadomości liczbę zarażonych, nakłada kwarantanny, wydaje zalecenia odnośnie środków bezpieczeństwa – i, co najistotniejsze, spotyka się to ze zrozumieniem obywateli. Reakcja? „Koronawirus spadł PiS-owi z nieba”, „Koronawirus jako zbawca PiS”! Ten sam PiS, przypomnijmy, jeszcze chwilę wcześniej miał się na koronawirusie wyłożyć, a z drugiej strony – tenże koronawirus miał się stać lodołamaczem torującym drogę do władzy „totalsom”. Równolegle poboczny atak – Duda jeździ po kraju i robi sobie kampanię! Oczywiście, gdyby nie jeździł, byłoby, że tchórzy i dekuje się w Pałacu Prezydenckim, co widać po atakach na Kaczyńskiego za to, że (będąc z racji wieku w grupie największego ryzyka), nie udziela się publicznie...
No i wreszcie, kolejna brzytwa, której uchwycili się „totalni”: należy przełożyć wybory na jesień! Sęk w tym, że aby przełożyć wybory, należałoby wprowadzić jeden z trzech stanów: stan klęski żywiołowej, stan wyjątkowy, bądź stan wojenny – czyli to, przed czym jeszcze na początku marca ta sama opozycja histerycznie protestowała. Dziś stan wyjątkowy jest już „dobry”, bo „totalsi” liczą na kumulację kilku czynników: zmęczenia obywateli ograniczeniami, społecznego zniecierpliwienia (szczególnie latem, gdy ludzie będą chcieli wyjeżdżać na wakacje) oraz pierwszych efektów spowolnienia gospodarczego. Wszystko podporządkowane partykularnemu, partyjnemu interesowi, zero jakiegokolwiek instynktu państwowego, a nade wszystko – rozpaczliwe miotanie się od ściany do ściany. Ktoś na Twitterze trafnie skomentował, że wszyscy starają się zachowywać rozsądnie, tylko Platforma biega bez ładu i składu niczym kurczak z obciętą głową. Wyobraźmy sobie teraz, że wirus uderza w momencie, gdy prezydentem jest Kidawa-Błońska, premierem Borys Budka, a ministrem zdrowia Ewa Kopacz. A nie, wróć, nie musimy sobie wyobrażać – oni już rządzili podczas znacznie łagodniejszej epidemii świńskiej grypy. Wtedy Polska jako jedyna nie zakupiła szczepionek, zaś Ewa Kopacz uspokajała, że nic się nie dzieje – co zakończyło się 180 zgonami.
Przełożenie wyborów oczywiście nie jest wykluczone, wszystko zależy od rozwoju sytuacji, ale póki co można powiedzieć, że o ile państwo pod obecnymi rządami generalnie zdaje egzamin, o tyle „najgłupsza opozycja świata” swój stress-test oblała na całej linii.
II. Gdzie jest Unia?
Ale dość już o naszych baranach, przejdźmy do spraw poważniejszych. Gdzie jest Unia? Ta omnipotentna, najmądrzejsza Unia Europejska, która pod przewodem kasty światłych mandarynów miała być odpowiedzią na wszelkie problemy, ustawicznie regulując za pomocą tysięcznych dyrektyw i wytycznych najdrobniejsze dziedziny życia? Nie ma Unii. W momencie rzeczywistego kryzysu ci wszyscy wielcy komisarze i eurodeputowani, tak zazwyczaj skorzy do zabierania głosu na każdy temat – począwszy od praw zwierząt, a na ustroju polskiego sądownictwa skończywszy – pochowali się w mysie dziury. Walkę z COVID-19 musiały wziąć na swoje barki państwa narodowe – i całe szczęście, bowiem gdyby zależało to od unijnych urzędników, niemożliwe byłoby wprowadzenie np. kontroli granicznych, co jasno dał do zrozumienia rzecznik Komisji Europejskiej Eric Mamer („Zamykanie granicy, to niekoniecznie najlepsze rozwiązanie w sytuacji, gdy wirus jest już we wszystkich krajach strefy Schengen. Ale uznajemy, że to uprawnienia i decyzje rządów krajów członkowskich”).
Przy okazji, po raz kolejny uwidoczniło się, że „europejska solidarność” kończy się tam, gdzie zaczynają interesy Niemiec. Głośna stała się sprawa przechwycenia przez niemieckie władze transportów maseczek ochronnych zamówionych w Chinach przez Włochy, Austrię i Szwajcarię. Poszło o to, że zamówienie zostało złożone przez niemieckiego pośrednika, co niemieckie władze prawem kaduka potraktowały jako „eksport” i skwapliwie położyły na deficytowym towarze łapę. Co więcej, mimo iż Komisja Europejska wymusiła na niemieckim rządzie „uwolnienie” towaru (jedna z nielicznych dobrych rzeczy, które o władzach UE można dziś powiedzieć), to nikt (z pośrednikiem włącznie) nie jest w stanie powiedzieć, gdzie owe maseczki się znajdują – rozpłynęły się w powietrzu... Inny przykład, to niemiecka reakcja na przymknięcie przez Polskę granic – zostało to pryncypialnie skrytykowane, po czym niemal na drugi dzień Niemcy wprowadziły identyczne obostrzenia w ruchu granicznym. Niepokój Niemiec łatwo wytłumaczyć – otóż polskie firmy transportowe odpowiadają za 25 proc. tamtejszej logistyki zaopatrzeniowej, przez co przed Niemcami stanęło widmo pustych sklepowych półek.
Indolencję Unii najlepiej widać na przykładzie nielegalnej imigracji, która jest problemem samym w sobie, a w obliczu pandemii staje się wręcz sprawą gardłową. Po raz kolejny okazało się, że unijna straż graniczna, czyli osławiony FRONTEX jest tygrysem bez zębów i zajmuje się głównie przeładunkiem „uchodźców” z pontonów na statki, po czym odstawia ich dokładnie tam, gdzie chcieli trafić, czyli na kontynent europejski. Jest to zatem w istocie przedsiębiorstwo przewozowe, ułatwiające robotę gangom przemytników. Wyjątkowo boleśnie przekonała się o tym Grecja, która w końcu wzięła sprawy we własne ręce i zaczęła samodzielnie zwalczać plagę migracji, nie przejmując się wrzaskami różnych „organizacji humanitarnych” - dodajmy, przy cichej akceptacji Brukseli, która mogła odetchnąć z ulgą, że rząd w Atenach wybawił ją z kłopotu.
Coś tam jednak Unia robi. Otóż uruchomiła fundusz o łącznej wartości 37,3 mld euro na walkę... nie, nie tyle z koronawirusem, ile na łagodzenie skutków gospodarczych wywołanych kryzysem – z czego Polsce przypadać ma 7,4 mld euro. Tyle, że wbrew rozpowszechnionemu mniemaniu to nie są żadne dodatkowe pieniądze! Środki te pochodzą z aktualnie obowiązujących w ramach budżetu UE środków spójności. Po prostu Unia wspaniałomyślnie się zgodziła, by poszczególne kraje, w tym Polska, część przysługujących im środków wydały na najniezbędniejsze w tym momencie inwestycje, a nie na to, co akurat figurowało w odgórnej, brukselskiej rozpisce i nieco złagodziła rygorystyczne procedury rozliczania funduszy. Ot, i cała „łaska”. Ach, zapomniałbym – Unia w pocie czoła pracuje nad wspólnotowym przetargiem na leki i sprzęt medyczny w ramach „mechanizmu kryzysowego”, na razie jednak daleki jest on od rozstrzygnięcia.
Euroentuzjaści twierdzą, że bierność Unii spowodowana jest niedostatecznymi kompetencjami i już snują wizje poszerzenia prerogatyw Brukseli na przyszłość. Jest to skrajnie niebezpieczny pogląd. Wyobraźmy sobie, że ten kompletnie niewydolny, biurokratyczny moloch miałby w sytuacji zagrożenia epidemią decydować o zamknięciu granic (i dopilnować wykonania), przetargach na medykamenty, rozdziale funduszy czy wprowadzeniu w poszczególnych krajach stanu zagrożenia epidemiologicznego. Wyobraźmy sobie tylko, że dla każdej z tego typu spraw krajowe rządy musiałyby uzyskać zgodę w unijnej centrali, która skrupulatnie sprawdzałaby, czy aby nie łamana jest któraś z rozlicznych „procedur” - wszystko w momencie, gdy trzeba działać „na wczoraj”.
Podsumowując ten wątek - Unia Europejska „stress-testu” nie przeszła. Nic nie zastąpi państw narodowych w kwestiach bezpieczeństwa i pozostaje mieć nadzieję, że inwazja koronawirusa przyczyni się do odwrócenia tendencji polegającej na zawłaszczaniu przez unijną biurokrację kolejnych obszarów władzy.
III. Wielkie laboratorium
Na koniec sprawy o charakterze bardziej ogólnym. Prawdopodobnie czeka nas, jak napisałem w niedawnym felietonie dla „Gazety Finansowej” „najgłupszy kryzys w historii świata” - bo też skala (i co ważniejsze, śmiertelność) pandemii w niczym nie usprawiedliwia aż takiej paniki na rynkach. Pół żartem, pół serio, zarysuję tu spiskową teorię – może medialna histeria jest celowo indukowana, by odwrócić uwagę od rzeczywistych przyczyn kryzysu, który i tak miał nadejść? Po krachu w 2008 r. opinia publiczna zawrzała oburzeniem na światową oligarchię finansową, która nie dość że doprowadziła do globalnej katastrofy, to jeszcze uszło jej to bezkarnie. Może macherzy, którzy nie zmienili swego postępowania ani o jotę i dalej pompują spekulacyjną bańkę, widząc na horyzoncie rychłe załamanie użyli swych medialnych wpływów, by „usprawiedliwić” koronawirusem nadchodzącą zapaść, tak by złość społeczeństw nie skierowała się przeciw banksterom i sprzedajnym politykom?
Ale, nawet pomijając spiskowe teorie, gołym okiem widać, że pandemia koronawirusa stała się wielkim społecznym laboratorium. To po prostu niesamowita okazja do testowania różnych rozwiązań z zakresu inżynierii społecznej. Do jakiego stopnia ludzie gotowi są pogodzić się z ograniczeniami wolności? Czy tylko na jakiś czas, czy na stałe? Jakimi metodami „naprowadzać” ludzkie masy na właściwe myślenie, tak by w przyszłości np. nie oddały głosów na „populistów”, tylko na „sprawdzony” establishment? Albo pogodziły się z kolejnymi przywilejami dla wielkich korporacji pod pretekstem „rozwiązań antykryzysowych”? Jestem przekonany, że rozliczne sztaby specjalistów od modelowania zbiorowych zachowań pracują w pocie czoła nad stosownymi analizami i wnioskami.
Patrząc bardziej optymistycznie – może uda się z obecnej sytuacji wyciągnąć jakieś konstruktywne wnioski? Może to co się stało nieco przyhamuje bezmyślny, zatraceńczy pęd ku wszechogarniającej globalizacji? Może przyczyni się do dywersyfikacji łańcuchów dostaw i produkcji, tak by nie lokować kluczowych ogniw w jednym regionie świata, czy wręcz w jednym państwie – Chinach? Może do kogoś wreszcie dotrze, że warto mieć elementarne zabezpieczenie w postaci własnego rolnictwa, gwarantującego żywność i własnego przemysłu? Tak by nie wyglądać niczym zbawienia chińskich kontenerowców zawijających do europejskich portów? Przecież to paranoja, żebyśmy nie byli w stanie produkować u siebie zwykłych maseczek chirurgicznych i podstawowych leków, a za produkcję płynu odkażającego musiał się brać w trybie awaryjnym „Orlen” (całe szczęście, że go mamy).
Idąc dalej – może docenimy nasze państwa, granice i zalety suwerenności? Może dotrze do nas, że zbywanie kolejnych uprawnień na rzecz ponadnarodowych instytucji to droga donikąd? Z drugiej strony – może zauważymy zagrożenia wynikające z nadmiernej decentralizacji? Pomyślmy tylko, co by się działo, gdyby Polska zgodnie z postulatami „totalnej opozycji” była dzisiaj luźnym konglomeratem udzielnych samorządowych „księstewek”... I to jest kolejny oblany „stress-test” - tym razem nie zdała go globalizacja.
Pocieszające w tym wszystkim jest to, że choć na chwilę zniknęła z publicznego dyskursu większość lewackiej agendy. Nagle okazało się, że obliczu śmierci „prawa” zwierząt, LGBT, genderyzm, skrajny ekologizm i klimatyzm przestały być najważniejszymi problemami ludzkości. Symboliczna jest tu odezwa Grety Thunberg, która zaapelowała do swych wyznawców, by „strajkowali” na rzecz klimatu – ale w domu... Złą wiadomością jest jednak uległość Kościoła, który we Włoszech i zachodniej Europie wystraszony lewackimi wrzaskami zamknął świątynie, rezygnując tym samym z okazji do choćby częściowego odbudowania swego duchowego przywództwa. W Polsce natomiast lewactwo ma inny cel – ograniczenie praktyk religijnych na czas zarazy ma sprawić, by ludzie „odwykli” od chodzenia do kościoła. Koronawirus oraz propaganda strachu mająca ukazać kościoły jako główny rozsadnik epidemii jest tu orężem w walce z religią. Czas pokaże, czy owa nałożona na wiernych „kwarantanna” przyniesie skutki – oby nie. Niemniej, jest to kolejna odsłona owego „społecznego laboratorium” o którym tu piszę – tym razem dotykająca sfery fundamentalnych wartości. Tak więc, już zupełnie na koniec – podstawowy i najważniejszy „stress-test” to ten, przed którym stoimy my sami.
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Artykuł opublikowany w miesięczniku „Polska Niepodległa” nr 04 (kwiecień 2020)
Uważam, że nic bez powodu nie dzieje się.
OdpowiedzUsuń