wtorek, 1 marca 2016

Wizyta strasznej pani

Postmagdalenkowy system obaliła w przypływie szaleństwa jedna, stara wariatka.

I. Wdowia krzywda generałowej

Któż by się spodziewał, że „Republika Okrągłego Stołu” zostanie wysadzona w powietrze nie przez demonstrantów z Marszu Niepodległości, nie przez antysystemowców od Kukiza, wreszcie – nie przez Jarosława Kaczyńskiego, czy Antoniego Macierewicza o strasznych oczach. „Republikę Okrągłego Stołu” wysadziła – a przynajmniej można mieć taką nadzieję – skromna wdowa z warszawskiego Mokotowa, pani generałowa Maria Teresa Kiszczak. Żeby było zabawniej, owa wdowina najwyraźniej uczyniła to w stanie ograniczonej poczytalności, jako że wedle jej własnych słów „coś jej odbiło” i postanowiła pójść do IPN-u z teczkami TW „Bolka”. Powiedzmy zatem, że postmagdalenkowy system obaliła w przypływie szaleństwa jedna, stara wariatka. Nawiasem mówiąc, ów obłęd musiał ją trzymać wyjątkowo długo, skoro między pierwszą wizytą w IPN-ie, a finalnym posłuchaniem u pana prezesa Łukasza Kamińskiego od którego tak naprawdę zaczęły się obecne paroksyzmy, minęły bite dwa tygodnie. Bolesne otrzeźwienie spłynęło na generałową dopiero wtedy, gdy okazało się, że IPN nie tylko nie wypłaci jej 90 tys. złotych, których zażyczyła sobie za papiery „Bolka”, lecz na domiar złego prokuratorzy i policja zarekwirowali jej całą resztę mężowskiego archiwum, na które składało się 50 kilogramów różnych akt, jakie wiedziony sentymentem małżonek zachował sobie z dawnych czasów. Żerowanie na wdowiej krzywdzie od wieków uchodziło za przejaw szczególnego łotrostwa, co zaraz słusznie wytknął IPN-owi Andrzej Celiński, oburzając się, że „poszli i wzięli, bez kasy dla wdowy”. Wiadomo - pan Celiński na miejscu szefa IPN nie poskąpiłby pani Kiszczakowej niczego, byle tylko położyć łapę na „ubeckim szambie” i następnie zadbać o to, by owo „szambo” nigdy więcej już nie zatruwało wrażymi wyziewami kwietnych odorów chwały roztaczanych przez autorytety III RP.

No, ale wyszło jak wyszło. Pani generałowa nie zatrudni już Ukrainki, na co chciała przeznaczyć część z owych 90 kawałków i teraz będzie musiała sama myć okna na Wielkanoc.

W delikatnym ujęciu Piotra Gontarczyka pani Kiszczakowa jest osobą o „stonowanej inteligencji”, co potwierdzałoby jej zachowanie podczas spotkania w IPN-ie, kiedy to miała sprawiać wrażenie, jakby nie zdawała sobie sprawy z konsekwencji swojej inicjatywy, a w szczególności z tego, że oferowane akta nie były prywatną własnością śp. małżonka, tylko wykradzionymi dokumentami państwowymi, ona sama zaś postawiła się w roli pasera. Cóż, człowiek uczy się całe życie, zastanawia jednak, że wdowa powołała się na radę swojego męża, który zalecił jej, by w przypadku kłopotów materialnych sprzedała papiery właśnie IPN-owi. Czyżby i znany z przezorności generał Kiszczak zgłupiał na starość, czy przeciwnie – miał podstawy sądzić, iż cała operacja przebiegłaby sprawnie i po cichu? Na tę drugą ewentualność wskazywałaby dwutygodniowa karencja między spotkaniami, zupełnie jakby kierownictwo Instytutu musiało zasięgnąć czyjejś rady – czy już wolno? Konsultacje musiały być intensywne i najeżone licznymi dylematami, skoro wszystko trwało aż dwa tygodnie, wreszcie jednak z jakiegoś tajemniczego ośrodka musiał przyjść sygnał - „krysza” zdjęta, wkraczajcie!

II. Śmiercionośne archiwa

Zwróćmy uwagę, jak bardzo ład ustalony przez pana generała w Magdalence był już strupieszały i przeżarty gangreną, skoro wystarczyła wizyta jednej starszej pani, by nagle wszyscy zainteresowani jęli się uwijać jak w ukropie. Zupełnie jak w dramacie Friedricha Durrenmatta zatytułowanym właśnie „Wizyta starszej pani”, kiedy to pod wpływem propozycji złożonej przez bohaterkę dokonania mordu na jej dawnym krzywdzicielu w zamian za miliardową zapłatę, z poczciwych mieszczan zaczynają wyłazić różne upiory. W naszym przypadku wprawdzie starsza pani nie tyle dawała, ile sama chciała zarobić, lecz oferowany przez nią towar okazał się mieć działanie podobne jak w sztuce szwajcarskiego dramatopisarza. Taka „Wyborcza” stojąca dotąd na nieprzejednanym stanowisku, iż wszelkie „kwity” na Wałęsę to esbeckie fałszywki, miota się teraz między dawną ortodoksją, że Wałęsa nic, nigdy i z nikim, a dopuszczeniem ewentualności, że jednak owszem, ale tylko przez chwilę i w ogóle to nieważne w kontekście późniejszych historycznych zasług „Lecha”, a poza tym już od początku lat 80-tych „wszyscy wiedzieli” - jak raczył obwieścić pan Zbigniew Bujak. No, no – jak tak dalej pójdzie, to może i my dowiemy się kolejnych rewelacji o których „wszyscy wiedzieli”, tylko nie raczyli się jak dotąd ową wiedzą podzielić z maluczkimi. Trudno bowiem przypuszczać, by generał Kiszczak gromadził w domu kilogramy bezwartościowej makulatury i można spodziewać się, że jego szafy skrywały więcej wstydliwych tajemnic, od których dziś niejednej „legendzie” i niejednemu „autorytetowi” lęgną się w wątpiach czarne węże dusznych niepokojów.

Okazać się może, że wizyta starszej pani uruchomi efekt domina, jako że chodzą jeszcze po tym świecie inni beneficjenci procederu prywatyzacji akt w charakterze polis ubezpieczeniowych na nową drogę życia. A po tych co już nie chodzą, ani nawet nie oddychają, pozostały niekiedy jeszcze nieutulone w żalu wdowy, dla których mężowskie archiwa mogą się stać nagle przyczyną nielichych zgryzot. Bo z tego typu archiwami jest tak, że o ile dla prominentnego funkcjonariusza stanowią znakomite zabezpieczenie, o tyle dla „cywila” mogą być przyczyną, nagłego, niespodziewanego i bolesnego zgonu – że wspomnijmy chociażby na gwałtowny koniec małżeństwa Jaroszewiczów, oprawionych przed śmiercią przez nieznanych torturantów. A wszak Piotr Jaroszewicz był, jak by nie patrzeć, generałem dywizji – wprawdzie już nieco „byłym” - jednak zawsze. Cóż więc mogą powiedzieć inni?

Niewykluczone zresztą, że generałowa Maria właśnie kombinowała w ten sposób – jak by tu pozbyć się potencjalnie śmiercionośnych papierów i na odchodnym nieco na nich zarobić. Albowiem mimo „stonowanej inteligencji” może być z niej tzw. „cwana gapa” charakteryzująca się pewnym rodzajem sprytu właściwym bazarowej przekupie, co zresztą zdaje się ją łączyć z naszym „skarbem narodowym”, który właśnie ogłosił tysięczną wersję w sprawie „Bolka”: „(...) Popełniłem błąd, ale nie taki, dałem słowo, że go nie ujawnię, na pewno nie teraz jeszcze nie teraz. Chyba, że ujawnią go inni. Jeszcze żyje człowiek-sprawca, który powinien ujawnić prawdę i na to liczę. Miałem miękkie serce”. Cóż, interpretacja wynurzeń noblisty to zawsze nieco śliskie zadanie, lecz zaryzykuję roboczą hipotezę, że albo dobry „Lechu” ma złego brata-bliźniaka „Bolesława”, którego powodowany rodzinną lojalnością chroni, albo też cierpi na skrywane rozszczepienie osobowości i zwyczajnie wstyd mu się przyznać, co też wyczynia jestestwo „Bolesław” gdy przejmuje kontrolę nad „Lechem”.

III. Kto jeszcze?

Zresztą, mniejsza - o tym, że sprawa, jak to mawiają w kręgach policyjnych, „jest rozwojowa”, wskazywać może doniesienie tygodnika „Do Rzeczy”, iż do publicysty gazety Sebastiana Rybarczyka zgłosił się były prominentny esbek i współpracownik Kiszczaka wskazując kolejne miejsce w którym mają pozostawać ukryte akta. Na dodatek, akta – które informator pomagał przewozić – zająć miały „małą ciężarówkę”, teren zaś na którym się znajdują jest zamknięty i „chroniony przez wojsko”. Ho ho, jeśli w tym tempie będą zdzierane dalsze fatałaszki i pudry przesłaniające do tej pory rzeczywistość, to wkrótce III RP obnaży się przed nami w całej swej syfilitycznej krasie, tym bardziej że możemy mieć tu rodzaj esbeckiej dintojry – informator „Do Rzeczy” miał wykrzykiwać bowiem w stanie silnego wzburzenia: „Czesław nie powinien tak robić, nie ujawnia się agentury”. Na coś w tym guście właśnie liczę – chyba, że skądś przyjdzie stanowczy rozkaz, by zakończyć całą tę zabawę i wszystko zostanie skrzętnie wyciszone, my zaś zostaniemy, mówiąc Himilsbachem, „jak te ch...e” z teczką „Bolka” w ręku.

Bo podkreślić należy, że wbrew całemu zgiełkowi, akurat sprawa „Bolka” jest tu najmniej istotna. Kto chciał wiedzieć – wiedział, najpóźniej od książki Cenckiewicza i Gontarczyka. Kto zaś nie chce wiedzieć, tego nie przekonają żadne dokumenty, choćby ich autentyczność potwierdziło i tysiąc najbardziej obiektywnych ekspertów. Istotne jest natomiast co jeszcze skrywają różne prywatne archiwa esbeków i kogo dotyczą. Sądzę zresztą, że to dlatego media tak skwapliwie skupiają się właśnie na „Bolku”, skrupulatnie odwracając uwagę opinii publicznej od innych pytań. Owszem, fajnie, że TVP pokazała przy okazji dokument Grzegorza Brauna i trochę archiwalnych ujęć z Magdalenki – co nawiasem mówiąc wprawiło „Wyborczą” we wściekłość, bo ludzie mogli naocznie się przekonać o stopniu fraternizacji przy wódeczce i zakąsce „naszych” z „onymi” - ale, powtarzam, nie to jest najważniejsze, tylko: KTO JESZCZE? Dopiero odpowiedź na to pytanie zdetonuje ładunek podłożony przez wdowę po generale – nawet jeśli podkładała go według nieśmiertelnej formuły: „bez swojej wiedzy i zgody”.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Zapraszam na „Pod-Grzybki” ------->http://warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/3396-pod-grzybki-czyli-agent-0-700-nadaje

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 8 (24.02-01.03.2016)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz