piątek, 24 kwietnia 2009

Bez historii.


(refleksje na marginesie lektury)



Jestem właśnie w trakcie lektury książki „Tobruk” Australijczyka Petera Fitzsimonsa. Czytam tę ciekawie napisaną rzecz o udziale australijskich żołnierzy w jednej z najsłynniejszych bitew II wojny światowej i mimowolnie gryzę palce z zazdrości. Dlaczego? Ano dlatego, że nie przypominam sobie, bym w ostatnich latach natrafił na podobną książkę polskiego autorstwa, która w obszerny, lecz zarazem przystępny sposób opisywałaby nasz udział w wojennym wysiłku, czy inne polskie dokonania mające wpływ na historię najnowszą. Jeżeli już, to musieliśmy czekać, aż łaskawie docenią i opiszą nas obcokrajowcy.

Przykłady? Proszę bardzo: „Powstanie ‘44” – Norman Davies (Walijczyk, co z tego, ze niemal „spolonizowany”); „Marsz czarnych diabłów” wyd. 2006 (o dywizji pancernej gen. Maczka) – Evan McGilvray (Szkot); „Monte Cassino” wyd. 2005 - Matthew Parker (Anglik); “Sprawa honoru”(o Dywizjonie 303) wyd. 2004 - Lynne Olson i Stanley Cloud (Amerykanie). Zapewne jest tego więcej – tu przytoczyłem tylko to, co ostatnio wpadło mi w ręce.

Z innych, popkulturowych, działek – utwór o bitwie nad Wizną musiała nagrać szwedzka kapela Sabaton… My, po dwudziestu latach „niepodległości” (piszę w cudzysłowie, bo co to za niepodległość bez historii), doczekaliśmy się scenariusza - niedoróbki o Westerplatte, gdzie żołnierze chleją i odlewają się na portrety sanacyjnych przywódców. Dopiero teraz powstały filmy o Katyniu, Popiełuszce, czy generale „Nilu” – nie mające zresztą szans na zagraniczną promocję (nawet nominowany do Oscara „Katyń” jest wyświetlany okazjonalnie i nie wszedł w USA do kinowej dystrybucji). Inne produkcje (choćby o Monte Cassino), jakimś dziwnym trafem nie mogą ruszyć z miejsca.

Wracając do książek Wszystkie wspomniane wyżej tytuły łączy jedno: nie są to napisane hermetycznym językiem stricte naukowe „cegły”, lecz pisana często przez dziennikarzy popularna literatura faktu, przyswajalna dla przeciętnego czytelnika. A gdzie nasi dziennikarze? Gdzie popularyzatorska monografia np. 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej gen. Sosabowskiego? Taka na 400 – 500 stron? (tyle mniej więcej liczą sobie przytaczane tu pozycje). I, dodajmy, mogąca liczyć na zagraniczną promocję?

Nie ma szans. Niemal 20 lat uprawianej systematycznie przez Salon anty – polityki historycznej skutecznie wypleniło zainteresowanie tematyką historyczną zarówno wśród potencjalnych autorów (roboty co niemiara, splendor w oczach Parnasiarzy – żaden), jak i wydawców („to się, panie, nie sprzeda…”). Ponadto, na ewentualnego śmiałka dodatkowo posypały by się gromy „zawodowych” uniwersyteckich historyków, sprowadzające się do zarzutu, że książka nie jest naukową monografią. „Zostawmy historię historykom!” – to hasło zdominowało publiczną debatę na długie lata. I, faktycznie, zostawiono – a historycy nic z tą pozostawioną im historią, w sensie „dotarcia pod strzechy”, nie zrobili. Bo, trzeba dodać – „zniżenie się” do uproszczonej, siłą rzeczy, popularyzacji, to w naszym akademickim światku niemal automatyczna „śmierć zawodowa” („- Aaa, to ten popularyzator/beletrysta” – tu pełen wyższości uśmieszek i… pozamiatane).

Co mamy dzisiaj? Muzeum Powstania Warszawskiego, interpretacje powstańczych piosenek w wykonaniu Lao Che… coś jeszcze? Na pewno nic, co było by dostrzegalne w oczach świata. Acha, mamy jeszcze drwiny z polityki historycznej, która jakoby miała nas antagonizować z Europą. Przodują w tych drwinach różne współczesne Telimeny (w myśl kwestii „co świat powie na to?”), dla których liczy się jedynie łaskawe przyjęcie na Petersburskich (obecnie - Brukselskich) salonach.

Dlatego na takie książki jak „Tobruk” Fitzsimonsa z szansami na masowe, zagraniczne edycje przyjdzie nam jeszcze baaardzo długo poczekać.

Obyśmy dożyli.

Gadający Grzyb

pierwotna publikacja www.niepoprawni.pl 22.04.2009

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz