czwartek, 14 listopada 2013

Imigranci we własnym kraju

Duża część Polaków czuje się w swym kraju niczym imigranci - jak się zdaje, fachowo nazywa się to w naukach społecznych „wykluczeniem”.

I. Wykluczeni

„To nie jest Europa” - powiedział Eryk Mistewicz na wieść o zadymach, które miały miejsce na obrzeżach tegorocznego Marszu Niepodległości. Na wypowiedź tę zwrócił już uwagę Coryllus, a ja tutaj rozwinę jeden z wątków. Otóż to właśnie w tej mitycznej Europie do której ponoć mamy równać, zamieszki uliczne są normą – to w Paryżu regularnie płoną przedmieścia, to w Londynie mamy enklawy bezprawia i bitwy na ulicach, to w Niemczech całe dzielnice terroryzowane są przez tureckie i kurdyjskie gangi. No więc jak – gdzie zatem jest postulowana przez Mistewicza Europa? Ktoś odpowie, że tam mamy do czynienia z napięciami społecznymi związanymi z dużą liczbą muzułmańskich imigrantów, którzy za diabła rogatego nie chcą się inkulturować do aktualnego miejsca pobytu, między innymi dlatego, że europejski tolerancjonizm i całe to kolorowe „multi-kulti” stręczone przez różnych mędrków mają w głębokiej pogardzie, a radosne współistnienie obok siebie wielu ras i religii jest dla nich jedynie żałosnym przejawem europejskiej degeneracji.

Owszem, wszystko to racja – i w związku z tym zaproponowałbym spojrzenie na sytuację w Polsce właśnie przez ten pryzmat. Klucz imigrancki do odczytania tych dość rachitycznych w sumie burd na ulicach Warszawy wydaje mi się bowiem całkiem trafny. Mianowicie, duża część Polaków czuje się w swym kraju właśnie niczym imigranci. Czują się spychani na margines, zamieszkują blokowiska, nie mają porządnej pracy ani perspektyw na cokolwiek lepszego niż wózek na magazynie za najniższą stawkę w ramach zatrudnienia na „śmieciówce”. Wypisz, wymaluj – imigranci, wraz z całym imigranckim statusem, tak w sferze materialnej, jak i mentalnej. Jak się zdaje, fachowo nazywa się to w naukach społecznych „wykluczeniem”.

II. Polacy to też Arabowie...

Innymi słowy, Polacy – ze szczególnym uwzględnieniem ludzi młodych – czują się we współczesnej Polsce niczym obywatele drugiej kategorii ze wszystkimi danymi na replikację tego stanu rzeczy w kolejnych pokoleniach. No chyba, że wyjadą gdzieś w świat za chlebem (co zresztą masowo czynią) – wtedy w kraju pobytu też będą imigrantami, ale za to z szansą na polepszenie losu. W końcu, być imigrantem w Polsce i nie mieć z tego nic, a być imigrantem dajmy na to na Wyspach i żyć na w miarę przyzwoitym poziomie – wybór oczywisty. I tu i tam nie są u siebie, a więc różnica perspektyw materialnych staje się czynnikiem decydującym.

Informuję zatem różnych oświeconych, trawestując Mrożka, że Polacy to też Arabowie, tylko że biali i katoliccy, więc im również należy się tolerancja i różne dźwignie społecznego awansu oraz pełna zadumy troska autorytetów jak by tu im jeszcze dopomóc, by nie musieli palić samochodów na ulicach, jak ich franko-arabscy odpowiednicy. Inaczej, to co obserwujemy przy okazji Marszów Niepodległości, wkrótce będzie się nam jawiło jako niewinne igraszki w porównaniu z burzą, która może niebawem nastąpić.

III. Cywilizowanie Irokezów

Ale, nasi „oświeceni” tego klucza nie zastosują, oznaczałoby to bowiem krach całego projektu III RP, którego istota w sensie kulturowym sprowadza się do tego, by mówiąc diagnozą Rymkiewicza „Polacy jak najmniej byli Polakami”, w sensie materialnym zaś – do gospodarczej neokolonizacji ze wszystkimi tego konsekwencjami. W zamian proponują nam swój wytrych do społecznej rzeczywistości: Polacy to Irokezi, których trzeba ucywilizować, tak jak stary Fryc „cywilizował” nas u schyłku XVIII stulecia. I stąd, drodzy Państwo, ten nieprzytomny wywiad w „Gazecie Wyborczej” z dr Janem Sową, który udowadnia nam, że „rozbiory oznaczały dla Polski postęp i modernizację”.

Przyznam się, że kiedy lata temu „Wyborcza” publikowała tekst o tym, że „patriotyzm jest jak faszyzm” łudziłem się jeszcze, iż jest to jednorazowa prowokacyjka jakichś redakcyjnych hunwejbinów, którym chwilowo popuszczono cugli. Wkrótce okazało się jednak, że nic z tych rzeczy - mamy przemyślaną linię redakcyjną, która ma wtłoczyć Polakom do głów, że ojczyzna nie jest im do niczego potrzebna. Teraz, przy okazji Święta Niepodległości zaserwowano nam kolejną odsłonę tej mentalnej podgatowki, by przyzwyczaić nas do myśli, że utrata suwerenności i kolonizacja przez oświecone i postępowe siły ościenne może być dobrodziejstwem. To co opowiada dr Sowa jest bowiem prostym przeniesieniem we współczesność rozbiorowej propagandy kolportowanej po Europie za pomocą różnych sprzedajnych piór – ze szczególnym uwzględnieniem francuskich filozofów pokroju Woltera. Jak widzimy, obecne łże-elity propagandę tę głęboko zinternalizowały, zatem do głów im nie przyjdzie, by zarysowany powyżej problem „imigrantów we własnym kraju” postrzegać inaczej, niż jako bunt ciemnych autochtonów, który należy stłumić, zaś rewoltującą się ludzką masę reedukować – tyleż dla dobra jej samej, co w interesie „cywilizujących” nas okupantów, wobec których cała śmietanka III RP wykazuje podszyte bałwochwalczym uwielbieniem kompleksy.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz