środa, 25 marca 2009

Rozrachunki z Okrągłym Stołem.


Poniższe rozważania będą rejestrem zaniechań które, skumulowane, sprawiły, iż Polska wygląda, jak wygląda – a jest państwem chronicznie niewydolnym we wszystkich dziedzinach swego funkcjonowania, zamieszkałym przez naród, który ledwie zasługuje na to miano.

Wstęp.

Przyznam się, że śledząc medialny festiwal ku czci rycerzy Okrągłego Stołu, z coraz większym trudem powstrzymywałem wymioty na widok samozadowolonych gąb różnych Kiszczaków, Michników, Kwaśniewskich, Lityńskich, Wiatrów, Frasyniuków, Ciosków i reszty czerwono - różowego tałatajstwa. Na szczęście to już nie są lata 90-te i można skonfrontować te akademijne laudacje z o ileż prawdziwszymi i trzeźwiejszymi notkami bloggerów (wykaz – poniżej). Chciałbym zatem i ja zgłosić kilka uwag na temat długofalowych społecznych skutków zawartego wtedy i, co gorsza, skrupulatnie przestrzeganego (tu mam żal przede wszystkim do tzw. „strony społecznej”) porozumienia.

Żeby była jasność: nie mam pretensji o sam fakt paktowania z diabłem. W polityce już tak jest, że nie wszystko pięknie pachnie. Mam żal o to, że po wyborach ‘89, w radykalnie zmienionej sytuacji wciąż starano się skrupulatnie przestrzegać zdezaktualizowanych postanowień. Generalnie – do rozmów z moskiewską bandą można było zasiąść, lecz, dalibóg, nie po to, by się z nimi fraternizować i dotrzymywać lipnych umów!

Zatem, poniższe rozważania będą rejestrem zaniechań które, skumulowane, sprawiły, iż Polska wygląda, jak wygląda – a jest państwem chronicznie niewydolnym we wszystkich dziedzinach swego funkcjonowania, zamieszkałym przez naród, który ledwie zasługuje na to miano.

Siłą rzeczy, będzie to lista niepełna, skoncentruję się w niej bowiem na czterech podstawowych moim zdaniem aspektach. Są to:

- brak poczucia więzi z państwem i atrofia narodowej wspólnoty;
- zablokowanie dróg awansu i możliwości materialnego upodmiotowienia się społeczeństwa;
- monopolizacja debaty publicznej;
- amnezja historyczna.

1) Brak poczucia więzi z państwem.

Generalnie, Polacy w swej masie mają poczucie, że państwo nie stoi po ich stronie, że nadal jest opresyjnym kombinatem wysysającym z nich podatki i inne parafiskalne obciążenia, dając w zamian ledwie tyle, by nie zdechli z głodu. Że wciąż tkwią pod jakąś ledwie zakamuflowaną formą okupacji, zaś akt wyborczy sprowadza się jedynie do możliwości wyboru okupanta, który jawi się w danym momencie jako bardziej „ludzki”. Krótko – że państwo zwane III RP nie jest ich państwem. Michnikoidalna propaganda lat ’90, przesycona lękiem przed tubylczym motłochem też zrobiła swoje – nastąpiło ostateczne rozwarstwienie na „nas” i „onych”, knujących w Warszawie ponad głowami ludzi. To poczucie ma długofalowe skutki – rozbicie na poszczególne grupki (związkowcy, rolnicy, korporacje zawodowe itp.), z których każda żyje osobno, zgarniając pod siebie ile wlezie, za nic mając los ogółu. To zresztą logiczne – postaw czerwonego sukna można szarpać do woli, skoro i tak nie jest to nasze sukno.

Jaki Naród?

Zwracali na to uwagę różni publicyści, więc tylko zasygnalizuję: narodu, który potrafił w godzinie próby się zjednoczyć i wspólnie stawiać opór wrogowi nie ma. Ten naród został wybity w kolejnych historycznych rzeziach lub rozproszył się po świecie. To, co dziś robi za „naród” składa się z potomków tych, którzy wyłonili się za komuny z odmętów społecznego marginesu (vide – opisywana przez Szpotańskiego młodość tow. Szmaciaka) lub z folwarcznych czworaków. W najlepszym razie małorolni. Część z tego lumpenproletariatu zdołała „awansować społecznie”, robiąc od tej pory za ersatz inteligencji – ci zresztą są najgorsi, stanowią bowiem żelazną bazę „Wyborczej”, ślipiąc notorycznie w jej łamy, by przypadkiem nie przegapić tego, co w danym tygodniu sądzić należy i wciąż odczuwać ten bezcenny dla każdego eliciarza psychiczny komfort przynależności do lepszego towarzystwa. Zresztą, w znacznej mierze, czynią to nie zdając sobie sprawy z wymienionych w poprzednim zdaniu motywów. Ot, taka „motywacja pozaumysłowa”. Po wojnie zostało trochę autentycznych robotników z realnym, a nie propagandowo – socjalistycznym etosem „dobrej roboty”. Tych albo wykończono zawodowo, gdy stawiali się ignoranckim wymysłom partyjnych dyrekcji, albo zdemoralizowano dziesięcioleciami uprawianej systemowo partaniny i tumiwisizmu. Dziś są równie rzadcy jak autentyczna inteligencja przedwojennego chowu, czy chłopi pokroju reymontowskiego Boryny (choć tych ostatnich uchowało się stosunkowo najwięcej).

Po ’89 pojawiła się jeszcze grupa „Szmaciaków pseudokapitalizmu”, czyli cwaniaczkowatych tzw. biznesmenów w białych skarpetkach, którzy o etyce biznesu, dzięki której Zachód wypracował swój dobrobyt nie słyszeli i nie chcą słyszeć, traktując ją jako frajerskie zawracanie głowy.

Czy z tej zglajszachtowanej peerelowskiej mierzwy da się zrobić Naród? Da się – ba, był już całkiem dobry początek w 1979 r. (pierwsza pielgrzymka Papieża) i w okresie „karnawału Solidarności”. Czerwony to widział, poczuł pod dupskiem płomienie i w desperacji postanowił zabić to ledwo budzące się poczucie narodowej łączności pałami i paskiewiczowską nocą stanu wojennego. Ostatnim przejawem tej więzi, gdy społeczeństwo przypomniało sobie skąd są czerwoni, była pierwsza tura wyborów ‘89, gdzie komuchów wykoszono totalnie, do gołej ziemi (nawet w obwodach „mundurowych”).

Zmarnowana szansa.

I wtedy nastąpiła tragedia. Dobierana do okrągłostołowych rozmów przez Kiszczaka „strona społeczna” zachowała się niczym dzisiejsze zachodnie „gównojady” (http://niepoprawni.pl/blog/287/pokolenie-gownojadow%E2%80%A6), którym nie chce się pomieścić w głowach, że Rosja może nie być mocarstwem i mając ją dziś (kryzys) na widelcu, jeżdżą karnie do Moskwy, by się układać i łagodzić, bo a nuż Rosja zrobi coś strasznego. Dokładnie na tej samej zasadzie postąpiła ówczesna „strona społeczna” – nie starczyło jej wyobraźni, by skonstatować, że czerwoni nie mają nic – nawet wojska i milicji, że nikt za nimi nie stoi; że podobnie jak obecna Rosja i ówczesny ZSRR – nie są mocarstwem (tylko nie mówcie mi, że nie mogli tego wiedzieć – jeździli, do cholery, na Zachód, mieli dostęp do tamtejszych mediów i to, jak sądzę, nie tylko tych „wiodących”, prosowieckich, rozdmuchujących histerię wobec lokalizacji pershingów (r ’83) czy programu „gwiezdnych wojen”, ale również tych bardziej rzetelnych… Wszak były to czasy antykomunistycznego triumwiratu Reagan - Thatcher - JP II. Chyba, że się mylę i nasi luminarze poprzestawali na obracaniu się w środowiskach zachodnich „użytecznych idiotów” vel „gównojadów” (wizytacje siedziby Giedroycia wyłączam z tych rozważań, bo to osobny temat – rzeka).

Wtedy, po wyborach z czerwca ‘89. był czas, by dobić czerwonego gada. Tego czasu nie wykorzystano. Rozumiem, że dla obu stron był to szok. Żadna nie spodziewała się aż tak jednostronnego rozstrzygnięcia (co obrazuje wyobcowanie uczestników porozumienia). Ale, co powodowało „stroną społeczną”, która miała legalny, wyborczy mandat silny jak nigdy wcześniej i nigdy później, by wciąż kurczowo trzymać się postanowień okołokrągłostołowego układu?

Widzę tu kilka odpowiedzi:

- Strach przed nieobliczalnym społeczeństwem.

Tu znowu kłania się alienacja – widmo jakiejś krwawej łaźni zafundowanej komuchom, to ostatnia rzecz, o którą można było tubylców podejrzewać. O wieszaniu zamiast liści śpiewano przy wódce, na trzeźwo chciano co najwyżej, by czerwonych odsunąć od władzy, zabrać im to, co zrabowali i rozliczyć największe zbrodnie.

- Strach przed wewnętrzną, podziemną opozycją...

(czyli tymi, którzy albo nie chcieli paktować, albo których do paktu nie dopuszczono), która mogłaby odzyskać głos i np. rozliczyć „lewicę laicką” ze wszystkich świństewek wyrządzanych innym frakcjom (a przynajmniej je upublicznić). No, bo pomyślmy - tyle zachodu, żeby tych wszystkich Gwiazdów, Morawieckich, Macierewiczów, Moczulskich wykolegować i nagle wszystko na nic?

- Strach przed ZSRR i wojskami w Polsce.

Tu z kolei kłania się opisane wyżej chroniczne przekonanie, że Ruscy są mocarstwem. To, że gołym okiem widać było, iż sowieckie imperium trzyma się tylko siłą bezwładu i zachodnich kredytów, że po klęsce w Afganistanie jakakolwiek akcja zbrojna była wykluczona, choćby dlatego, iż poskutkowałaby zamrożeniem zachodniej pomocy, że gdyby sowieci byli silni, to nie byłoby żadnych rozmów, tylko, w najlepszym razie, cela na Rakowieckiej – nie, tego jakoś światłe umysły naszych luminarzy pojąć nie były w stanie.

- Lęk przed zaprzepaszczeniem „historycznego kompromisu” (idee fixe Michnika),
który miał pchnąć Polskę na nieznane wcześniej światu społeczno - ustrojowe tory, mające raz na zawsze wyleczyć polski naród z przypisywanych mu „demonów”.

- Wpływy agentury (komentować chyba nie trzeba).

- Wreszcie, last but not least – (odtwarzam tu hipotetyczny tok rozumowania) - nie po to się dogadywaliśmy ze „światłą częścią” komuny w nadziei na odpowiednie ustawienie się po osiągnięciu „historycznego kompromisu”, by teraz ryzykować zagwarantowaną pozycję wskutek woli motłochu vel „przypadkowego społeczeństwa”, które „nie dorosło do demokracji” (wiem, że słowa te padły nieco później, lecz sam sposób myślenia funkcjonował już wtedy).

Krótko – zagrała tu suma irracjonalnych lęków, błędnych kalkulacji, ignorancji, działań agentury, pychy i małostkowości.

Zerwane więzi, czyli „grupowa atomizacja”.

Co było później, wiemy. Pamiętamy „kwerendującego” po aktach Michnika, histerycznie broniącego z trybuny sejmowej majątku PZPR i nietykalności komunistów, zabójstwa polityczne, afery, pauperyzację ludzi większą niż ta determinowana nieuniknionymi bólami wychodzenia z księżycowej socjalistycznej gospodarki. Pamiętamy grubokreskowego „pierwszego niekomunistycznego premiera”, który „śpiesząc się powoli”, tolerował niszczenie akt bezpieki, wysyłał na niezadowolonych milicję, pragnął zachować cenzurę (ocenzurowano wtedy „Dobrego” Łysiaka – mam egzemplarz na półce), potem jeszcze „wojna na górze”… długo by wymieniać.

W ten oto sposób elity ostatecznie zerwały więzi ze społeczeństwem, zaś raczkujące poczucie wspólnoty zainkasowało ostateczny cios – tym boleśniejszy, że od „swoich”, którzy tym samym doszlusowali do „onych” i w odbiorze społecznym wśród nich już zostali.

Od tamtej pory, jeżeli dochodziło do protestów, były to zrywy odrębnych grup zawodowych, gra branżowych interesów, przeważnie związkowych – protesty „o kiełbasę”. W społeczeństwie nastąpiło coś w rodzaju „grupowej atomizacji” – każda branża skrobała sobie egoistycznie rzepkę, pałając do siebie nawzajem coraz większą nienawiścią. Język niezadowolenia zdominowany został przez myślenie typu: „rolnicy mają KRUS, a nam, górnikom/artystom/hutnikom/literatom to się niby nic nie należy?” – i było już po narodzie, który tak naprawdę nie zdążył się nawet uformować. Nastąpiła nihilizacja postaw wewnętrznych i anihilacja myślenia o państwie w kategoriach wspólnego dobra. Nie dam głowy, ale być może w tej branżowo – grupowej atomizacji był też efekt zastosowania jakiejś diabelskiej socjotechniki – czerwoni z pewnością nie zapomnieli parkosyzmów strachu z lat ‘80-81 i po wyborach ’89.

Krokodyle łzy.

A potem nastąpiło trwające latami wylewanie krokodylich łez, że nie ma społeczeństwa obywatelskiego, że z wyborów na wybory coraz mniej osób fatyguje się do urn… że marazm, że brak inicjatyw… Czyżby? Inicjatywy się pojawiały, tylko nieliczne, rozproszone i w większości nieprawomyślne – więc kompromitowano je i utrącano (akcja inwigilacji prawicy dotycząca zarówno ugrupowań politycznych, jak i np. gazet), zaś te prawomyślne były na tyle sztuczne, że nawet pompowane mediami i pieniędzmi nie zyskały szerszego społecznego odzewu – no bo kto, poza bezpośrednio zaangażowanymi interesował się w latach ‘90 fundacją Schumana czy innego Batorego? Jedyne przykłady naprawdę udanych inicjatyw w sensie masowości wolontarystycznego zaangażowania, to WOŚP Owsiaka i działalność o. Rydzyka.

Nawet wstrząs „afery Rywina” poskutkował tylko częściowym ocknięciem się społeczeństwa „proli” (jedyny realny pozytyw, to uszczerbek na opiniotwórczej pozycji „GW”) . Wszyscy wtedy niby czuli, że państwo drąży dogłębna choroba, ba - ujrzeli to na własne oczy, ale… PiS wygrało wtedy dzięki populistycznym pluszakom i pustym lodówkom, apelując do utrwalonej po okrągłym stole mentalności społecznych podziałów. Tak, tak - to nie żądania rozliczeń, lustracji czy postulat „IV RP” dał wtedy PiS-owi władzę, bo identyczne postulaty niosła wtedy na sztandarach Platforma, poza tym, samo hasło „IV RP” padło wtedy spod pióra okołoplatformianego wówczas Pawła Śpiewaka. „Wdowim groszem” (choć nieco wzdragam się przywoływania „Legendy o św. Wojciechu” w takim kontekście) przechylającym szalę na korzyść PiS-u stało się odwołanie do wzbudzonych logiką postokrągłostołowej rzeczywistości partykularnych roszczeń i lęków „zbiorowo zatomizowanego” społeczeństwa.

Pozostały grupowe rytuały przy okazji sukcesów sportowych, tudzież kolejnych pielgrzymek Papieża. Nie lekceważę tego, ale to jedynie ornament, wisienka na torcie narodowej wspólnoty. Tylko kto, po drodze, podprowadził tort?

Jak w tym wszystkim znaleźć receptę na poskładanie zaborcjonizowanego Narodu? Takiego, nie z przypadku, tylko z prawdziwego zdarzenia? Jak powstrzymać atrofię patriotyzmu? Jak zrekonstruować poczucie więzi i współodpowiedzialności za Państwo? Wszak trzeba tu orki na ugorze, podobnej do tej, którą przeprowadzili dziewiętnastowieczni pozytywiści. Tylko skąd tych pozytywistów wziąć? Oto jest pytanie.

Dygresja osobista.


Na zakończenie tej części rozważań dygresja: jako nastoletni szczyl pytałem się zaprzyjaźnionej nauczycielki: jak to możliwe, że komuniści mający do dyspozycji cały aparat państwa zgodzili się oddać władzę? Jakoś we łbie mi się to nie mieściło. Odpowiedź: – bo napotykali zewsząd taki bierny opór, że zdali sobie sprawę z tego, iż nie mają wyjścia (oczywiście, nie cytuję dosłownie – ale taki był sens, zwłaszcza, podkreślam, padło określenie „bierny opór”). Pamiętam, że jakoś nie trafiło mi to do przekonania, ale z braku laku przyjąłem to do wiadomości i przez dłuższy czas tym wyjaśnieniem się kontentowałem.

Dopiero później dotarło do mnie, że była to precyzyjnie zaplanowana przez komunę operacja dzielenia się odpowiedzialnością, połączona z zagwarantowaniem sobie uprzywilejowanej pozycji materialnej. Operacja ta wymknęła się na krótko spod kontroli po czerwcowych wyborach, lecz z wymienionych wyżej przyczyn nie zostało to przez stronę „solidarnościową” wykorzystane, zaś komuniści po okresie początkowej paniki, szybko doszli do siebie i już w 1993 r. wrócili triumfalnie do władzy, dziarsko kontynuując proces „odzyskiwania” struktur państwa, połączony z zapewnianiem sobie uprzywilejowanej pozycji materialnej i blokowaniem szans awansu zawodowo – materialnego osobom z zewnątrz. Ale o tym „usitwowianiu” państwa napiszę szerzej w następnym odcinku.

c.d.n.

Gadający Grzyb

Okrągłostołowe posty na "Niepoprawni.pl":
http://niepoprawni.pl/blog/228/polski-rachunek-sumienia



http://www.niepoprawni.pl/blog/74/res-privata

http://niepoprawni.pl/blog/212/czy-agdula-jest-odpowiedzialny-za-smierc-...

http://niepoprawni.pl/blog/134/okragly-stol-i-czarna-ksiega

http://niepoprawni.pl/blog/74/res-privata

http://niepoprawni.pl/blog/8/kartki-z-kalendarza

http://niepoprawni.pl/blog/294/komunistow-troska-o-polske

http://niepoprawni.pl/blog/54/rocznica-hanby

http://niepoprawni.pl/blog/29/tajemnice-grubej-kreski-z-cyklu-archiwum-xxxl

http://niepoprawni.pl/blog/152/brawo-walesa-czyli-konferencja-%E2%80%9Edialog%E2%80%9D-w-sejmie-rp

http://niepoprawni.pl/node?page=2

//niepoprawni.pl/blog/74/w-obawie-przed-rewolucja

http://niepoprawni.pl/blog/294/kto-za-pomnikiem-dla-jaruzelskiego-i-wale...

pierwotna publikacja
http://www.niepoprawni.pl/blog/287/rozrachunki-z-okraglym-stolem

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz