niedziela, 25 sierpnia 2013

Felieton referendalny

…czyli wspomnieniowa anegdotka ilustrująca zdolności managerskie Hanny Gronkiewicz-Waltz.

I. Prymas-patriota

Wywiad Prymasa Polski, abp. Józefa Kowalczyka (Kontakt Informacyjny „Cappino”), udzielony „Rzeczpospolitej”, w którym dostojny hierarcha ujął się był tkliwemi słowy za urzędującą prezydent Warszawy Hanną Gronkiewicz-Waltz, natchnął mnie wspomnieniami z beztroskich lat młodości, kiedy to zdarzyło mi się otrzeć o jedną z zarządzanych przez „Bufetową” instytucji. Przy okazji tylko zauważę, że nikt jakoś nie podniósł rabanu, iż Kościół miesza się do polityki, a „kler” wziął się za wskazywanie sił politycznych słusznych i niesłusznych. Tym razem reżimowe mediodajnie przyjęły jednoznacznie polityczną wypowiedź „klechy” jako coś naturalnego, a może wręcz godnego pochwały, jako że skrytykował on niekonstruktywną ekstremę, której referendum się zachciało – a wszak wiadomo nie od dziś, że polskie społeczeństwo nie dorosło do demokracji. Zapisy referendalne są po to, żeby było ładniej, a nie po to, by za ich pomocą podejmować dzielące ludzi „akcje polityczne”. Jasne? Jasne. No to wracam do wertowania pachnących płatków wspomnień, że tak szampańsko zażartuję.

II. Fucha

Otóż, przez jakiś czas zdarzyło mi się dorabiać jako tragarz w Narodowym Banku Polskim na Świętokrzyskiej w Warszawie - w czasach, kiedy prezesem tegoż była Hanna Gronkiewicz-Waltz. Ludzie, ależ to była fucha! Siedzieliśmy mianowicie w kilku chłopa w kanciapie mieszczącej się na którejś z podziemnych kondygnacji (bo trzeba Wam wiedzieć, że tam pod ziemią jest chyba tyle samo co nad ziemią) i całymi dniami rżnęliśmy w karty. Urządzaliśmy regularne turnieje karciane – w tysiąca, trzy pięć osiem i co tam jeszcze wpadło do głowy – za wyjątkiem brydża, bo to już nie były te czasy, w których młodzi ludzie się tą grą interesowali. Co jakiś czas w kanciapie odzywał się telefon – nie za często, ot tak co półtorej lub co dwie godziny i wtedy zmianowy odrywał wzrok od kart i mówił: „no dobra, kto szedł ostatnio? Aha, no to teraz pójdziesz ty”. Z reguły trzeba było dostarczyć parę ryz papieru do ksero do któregoś z gabinetów, czy coś w ten deseń. Brało się ręczny wózek, szło do magazynu, pobierało i odwoziło tam gdzie trzeba. A że gmaszysko jest ogromne (od wewnątrz robi o wiele większe wrażenie, niż z zewnątrz), to czasem, gdy punkt docelowy znajdował się w oddalonym miejscu, schodziło i 40 minut. Pod warunkiem, że dostarczyciel nie zabłądził w labiryncie korytarzy i sektorów na jakie podzielony jest budynek NBP, bo wtedy rzecz jasna trwało to jeszcze dłużej.

I tak to mniej więcej schodził nam dzionek cały, w leniwym szeleście kart, przerywanym co jakiś czas dzwonkiem telefonu. Atrakcją dnia zaś było wyjście do stołówki, gdzie za jakieś kompletnie śmieszne pieniądze można było najeść się różnych dobrych rzeczy. Tak, w NBP dbało się o suto dotowany furaż dla pracowników, nie powiem. Na tejże stołówce zdarzyło mi się raz zobaczyć samą panią Bufetową, choć nie jestem pewien, czy już wtedy nosiła taką ksywę.

III. HG-W i elektryczna wykładzina

W całym tym okresie jedynie raz trochę się napracowałem. Było to wtedy, gdy zajechała ciężarówka z belami wykładziny i my musieliśmy tę wykładzinę rozładować. Co ciekawe, nieco wcześniej (bo ja wiem – może ze dwa miesiące) w całym NBP wymieniano wykładzinę na nową. Cóż takiego się stało, że w ciągu tego krótkiego przecież czasu tamta poprzednia wykładzina tak bardzo zdążyła się moralnie zestarzeć? Ano stało się to, że ktoś czegoś nie dopatrzył i okazało się, że tamta „stara” wykładzina była zrobiona z jakiegoś paskudnie elektryzującego się materiału. Elektryzującego do tego stopnia, że masowo „siadały” komputery. Wyobrażacie sobie awarię sieci komputerowej w takiej instytucji jak NBP i jej możliwe konsekwencje? No więc, wykładziny trzeba było wymienić, a ja wraz z kolegami musieliśmy to wszystko dźwigać przez parę dni i nie było mowy o kartach.

I to jest właśnie powód dla którego zainspirowany wypowiedziami abp. Kowalczyka, piętnującego jałowe krytykanctwo opozycji, piszę tę notkę. Nie wiem, czy od tamtego czasu zdolności managerskie pani HG-W uległy jakimś zmianom i czy były to zmiany na lepsze, ale tamta sytuacja jasno uświadomiła mi, że pod pozorami urzędniczo-bankierskiego splendoru i dostojeństwa, w tym całym enbepie panuje zwyczajny burdel – wypisz, wymaluj jak dziś w Warszawie. Wiem oczywiście, że to zapewne nie Pani Prezes we własnej osobie zamawiała tę nieszczęsną, elektryczną wykładzinę, niemniej współpracowników odpowiedzialnych za tego typu sprawy chyba to właśnie ona sobie dobierała, nieprawdaż? I dobrała ich sobie tak, że nie panowała nad tym, co dzieje się w podległej jej instytucji. Dopiero, gdy po raz któryś z rzędu samoczynnie zrestartował się jej komputer, to dotarło do niej, że coś tu jest nie tak (takie tam ploteczki krążyły po korytarzach). No i w efekcie trzeba było na te cholerne wykładziny wyłożyć kasę dwa razy – kto bogatemu zabroni?

***

A dla nas cała ta historia zaowocowała niespodziewanym bonusem. Gdy wywalali te trefne wykładziny, zaczęliśmy się orientować, czy nie dało by rady czegoś tu dla siebie uszczknąć. Co mają się zmarnować? Odpowiedzią było stanowcze „nie” okraszone pełnymi zgrozy spojrzeniami, czego się to robolom zachciewa. Podejrzewam, że ostrzył sobie na nie zęby ktoś postawiony znacznie wyżej i stąd ten atak pryncypializmu, ale od czego jest flaszka i cieć, który w odpowiednim momencie spojrzy w inną stronę? Tak więc, w szybkim czasie wiele pokoi w akademiku na Jelonkach – nasze, znajomych i znajomych znajomych - zostało wyposażonych w prawie nowe wykładziny prościutko z Narodowego Banku Polskiego. Nam ten elektryczny materiał nie przeszkadzał, bo mało kto miał wtedy własny komputer. Ludzie, ależ była to fucha! Ale chyba już to mówiłem...

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz