sobota, 27 grudnia 2014

Marsz, marsz... i po marszu

Dopiero połączenie sił i sojusz na poziomie instytucjonalnym dałyby efekt synergii i szansę na przekroczenie społecznej masy krytycznej.


Marsz w Obronie Demokracji i Wolności Mediów przebiegł zgodnie z oczekiwaniami. Padły słowa o fałszerstwach, obietnica wygranej wbrew tym, którzy pragną wyrwać nam z ręki kartkę wyborczą, zapowiedzi następnych protestów. Było tłumnie, godnie, pokojowo i... bezsilnie. Zdaję sobie sprawę z tego, że wiec nie jest miejscem na przedstawianie szczegółowych strategii, niemniej zabrakło mi choćby ogólnie zarysowanej drogi do przyszłego zwycięstwa. Póki co bowiem, naród śpi i nie bardzo widać pomysł na jego rozbudzenie. Zarzewiem mogła być akcja pod PKW z 20 listopada, ale jak wiadomo główna siła opozycyjna wraz ze sprzyjającymi jej mediami wolała się odcinać, tropić agenturę i wskazywać oszołomów, których należy zmarginalizować. No, jeśli tak będziemy się „pięknie różnić”, to czekaj tatka latka.

Niestety, poszczególne środowiska szeroko rozumianego obozu patriotycznego wolą przeprowadzać swe partykularne rozgrywki. Narodowcy osobno, PiS osobno, Rodziny Radia Maryja osobno, Solidarność osobno... Proszę zwrócić uwagę, że każda z tych grup w ostatnich latach potrafiła zorganizować potężne manifestacje: Marsz Niepodległości, demonstracja w obronie TV Trwam, protest przeciw podwyższeniu wieku emerytalnego i wreszcie ostatni marsz 13 grudnia. Mimo iż wszystkie te wydarzenia łączy dość spora część wspólna uczestników, to dopiero połączenie sił i sojusz na poziomie instytucjonalnym dałyby efekt synergii i szansę na przekroczenie społecznej masy krytycznej. A oddzielnie? Ludzie zażyją spaceru, pokrzyczą i do domu.

W tym kontekście, warto odnieść się do zapowiedzi kontynuowania marszów. Paradoksalnie - i dobrze to, i źle. Dobrze, bo oczywiście argumentu ulicy nie należy odpuszczać, tyle że takie demonstracje będą miały sens jedynie we wspomnianej wyżej szerszej koalicji. Inaczej grozi im swoista rytualizacja, czyli proces któremu uległy miesięcznice smoleńskie na Krakowskim Przedmieściu. Początkowo władza upatrywała w nich zagrożenie, co można było poznać choćby po histerycznych reakcjach reżimowych mediodajni, bądź platformerskich zagończyków pokroju Niesiołowskiego. Teraz już nawet nie chce się im miesięcznic odnotowywać. Paliwo protestu i początkowa energia zostały wyczerpane - a co za tym idzie, zniknęło jedno ze źródeł niebezpieczeństwa dla rządzącego układu. Podobnie może się stać z marszami powyborczymi. A należy wziąć pod uwagę, że na kolejne demonstracje coraz trudniej będzie mobilizować potencjalnych uczestników.

Następna sprawa – dlaczego podczas kończącego marsz wiecu nie dopuszczono do głosu Andrzeja Dudy, kandydata PiS na prezydenta? Czy opozycję stać na poniechanie takiej okazji do wypromowania swojego kandydata? Przypuszczam, że gdyby zapytać na ulicy przypadkowych przechodniów o to, kim jest Andrzej Duda, to większość nie potrafiłaby odpowiedzieć, a co dopiero zadeklarować swój głos w wyborach. Tymczasem Duda stał gdzieś z boku sceny, kompletnie odcięty od medialnego tlenu. W efekcie wyszło na to, że jedyną szerzej odnotowaną jego wypowiedzią w kontekście wyborów, było oskarżenie osób które wkroczyły do PKW o „swego rodzaju napaść”. Nieudolność? Kalkulacja polegająca na tym, by kandydata nie kojarzono z kontrowersyjnymi tematami? Przypominam, że każdorazowe łagodzenie wizerunku na użytek kolejnych kampanii wyborczych w pogoni za mitycznym „centrowym elektoratem” nie dało w minionych latach spodziewanych efektów. Schowanie Dudy nie wróży dobrze nadchodzącej kampanii wyborczej.

No i w końcu – wycofanie się biskupów z komitetu honorowego marszu. Pierwotnie obecność zadeklarowali abp. Wacław Depo oraz biskupi Wiesław Mering, Ignacy Dec, Antoni Dydycz i Edward Frankowski. Postaci znane, z autorytetem, toteż nagonka medialna rozpętana przeciw hierarchom nie mogła dziwić – ba, stanowiła wręcz dodatkowe potwierdzenie wagi ich poparcia dla protestu. I nagle, szok – biskupi wycofali się. Z niedomówień i eufemizmów można się domyślać, że doszło do tego na skutek interwencji nuncjusza, abp. Migliore. „(...) Podejmując tę decyzję, kieruję się lojalnością wobec Księdza Arcybiskupa Nuncjusza Apostolskiego w Polsce i troską o jedność Konferencji Episkopatu Polski. (...)” - napisał w swym oświadczeniu bp Wiesław Mering. No i teraz zagadka – czy nuncjusz apostolski interweniował sam z siebie, czy też stoją za tym odpowiednie ruchy dyplomatyczne ze strony rządu? Osobiście skłaniam się do tej drugiej opcji, bo sytuacja jest bez precedensu. No i ta wspomniana przez bp. Meringa „troska o jedność KEP”... Wygląda na to, że Episkopat jest nie tylko politycznie podzielony, ale również w coraz większym stopniu wasalizowany przez władze państwowe. Nie na darmo przy różnych okazjach Grzegorz Braun wspominał o „konieczności wykupienia księży z niewoli babilońskiej”. Źle to wygląda, bowiem do tej pory nawet w czasach największego upadku Kościół był ostoją do której mogli odwoływać się Polacy – czyżbyśmy i tego mieli zostać pozbawieni?

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 51-52 (19.12.2014 – 01.01.2015)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz