niedziela, 26 kwietnia 2015

Długi marsz ku Międzymorzu

Bez jakiejś formy urzeczywistnienia sojuszu państw naszego regionu, prędzej czy później czeka nas powtórka z traumatycznej przeszłości.

I. Międzymorze albo śmierć

Idea Międzymorza była bodaj jedynym dwudziestowiecznym pomysłem na Polskę, który zakładał nie tylko jej pełną podmiotowość polityczną, ale wręcz pozycję regionalnego mocarstwa – przywódcy szeregu krajów leżących między Bałtykiem, Morzem Czarnym i Adriatykiem (koncepcja „ABC”). Jak pokazała historia, niepowodzenie realizacji tego projektu geopolitycznego oznaczało w konsekwencji upadek polskiej państwowości oraz wtrącenie całej Europy Środkowo-Wschodniej pod jarzmo sowieckiej dominacji. Nie pierwszy raz zresztą geopolityczna słabość okazała się dla nas gwoździem do trumny. Rozkład wewnętrzny pierwszego międzymorza jakim była I Rzeczpospolita zakończył się tragedią rozbiorów i ponad studwudziestoletnią niewolą. Obecnie Międzymorze przywoływane jest raczej w charakterze snu o potędze, wizji snutej ku pokrzepieniu serc i poprawie samopoczucia, niż realnej możliwości, którą przy zaangażowaniu odpowiednich środków można by zrealizować. Ot, taka terapia zbiorowa środowisk patriotycznych – jak to mogliśmy być, panie, silni i znaczący, tylko nam nie dali i wciąż nie dają.

Tymczasem, należy powiedzieć sobie jasno – bez jakiejś formy urzeczywistnienia sojuszu państw naszego regionu prędzej czy później czeka nas powtórka z traumatycznej przeszłości. Niestety, obecne elity polskie sprawiają wrażenie kompletnie wyzutych z poczucia podmiotowości – i dotyczy to w znacznej mierze również tzw. środowisk niepodległościowych. Można czasami odnieść wrażenie, że poszczególne opcje różnią się jedynie rozłożeniem akcentów i sympatiami, a nie generalnym podejściem do zagadnienia suwerennego bytu państwowego. Jak zauważyłem niegdyś w tekście „Czy Polskę stać na podmiotowość?” („Polska Niepodległa” nr 43/2014) cała aktywność międzynarodowa III RP sprowadzała się w zasadzie do zakotwiczenia nas w strukturach euroatlantyckich, które następnie miały już załatwić za nas wszelkie problemy. Taki fukuyamowski „koniec historii” na miarę naszych możliwości. Okazało się to szkodliwą mrzonką, o czym przekonujemy się od jakiegoś czasu, kiedy to zostaliśmy sprowadzeni do roli „obrotowego kondominium” rozgrywanego w trójkącie Niemcy-Rosja-USA. Obecnie zaś realizowana przez Niemcy pod przykrywką „pogłębiania integracji” współczesna wersja Mitteleuropy z jednej strony, oraz coraz bardziej agresywne zakusy imperialne Rosji z drugiej, przy indolencji USA i NATO, dobitnie pokazują, że nasz urlop od historii się skończył – i to już jakiś czas temu.

Dlatego rzecz nie w tym, by obijać się między Rusem, Prusem a Jankesem, będąc wiecznie skazanym na rolę narzędzia realizującego cudzą politykę, lecz by sformułować, a następnie wprowadzać w życie własne założenia strategiczne.

II. Między młyńskimi kamieniami

Jest to zadanie niezwykle trudne, znajdujemy się bowiem między młyńskimi kamieniami. Spójrzmy.

Na jakikolwiek sojusz, czy chociażby wypracowanie normalnych stosunków z Rosją nie ma co liczyć. Rosja może nas zaakceptować tylko w jednym przypadku – jeśli się jej całkowicie podporządkujemy. Z istnieniem Polski suwerennej, prowadzącej podmiotową politykę Rosja nigdy się nie pogodzi – taka Polska zawsze będzie traktowana jako obraza imperialnych ambicji. Nie ma też sensu silić się na jakiekolwiek pojednawcze gesty – takowe zawsze będą traktowane przez zakute, mongolskie łby jako oznaka słabości. Do zakutych, mongolskich łbów może trafić tylko jeden argument, powodując w nich pewne przewartościowania w postrzeganiu rzeczywistości – tym argumentem jest potężny cios w zęby, im mocniejszy, tym lepiej. Bez tego nic się nie zmieni. I takim ciosem powinno być powstanie Międzymorza hamującego raz na zawsze rosyjską ekspansję w regionie. Uprzedzając zarzuty – nie, to nie jest emocjonalna „rusofobia”, tylko realne skonstatowanie nieprzekraczalnych barier polityczno-cywilizacyjnych.

Podobnie rzecz się ma z Niemcami. Nie po to zrobiły sobie z nas własną kolonię w ramach „zjednoczonej Europy”, by teraz godzić się na jakąkolwiek emancypację Polski. Nasza rola jest jasno określona – mamy być gospodarczym dominium, spełniającym funkcję rynku zbytu, rezerwuaru taniej siły roboczej i źródła wyprowadzanych na różne sposoby dochodów. Przemysł ma jedynie dopełniać niemiecki potencjał na zasadzie: montownia pracująca dla Opla, czy fabryka produkująca jakieś podzespoły dla niemieckiego koncernu – owszem, natomiast własne stocznie konkurujące z niemieckimi, czy górnictwo zapewniające energetyczną niezależność – w żadnym wypadku. Politycznie jesteśmy od tego, by wspierać niemiecką hegemonizację kontynentu, czego poglądową lekcję zafundowali nam Tusk z Sikorskim.

Ze Stanami Zjednoczonymi sprawa jest nieco bardziej skomplikowana, będziemy bowiem potrzebowali ich jako dźwigni na pierwszym etapie odzyskiwania suwerenności, oraz jako sojusznika – nie tylko formalnego, lecz rzeczywistego – w ramach NATO, niemniej i tu należy mieć na uwadze, że póki co jesteśmy dla nich jedynie środkiem uprawiania polityki w regionie, oczywiście pod warunkiem, że akurat są tą częścią świata zainteresowane. W przypadku przeniesienia ciężaru uwagi supermocarstwa gdzie indziej, zostajemy z miejsca pozbawieni jakiegokolwiek wsparcia, co czyni „strategiczny sojusz” fikcją i to kosztowną, a cenę ponosimy każdorazowo w postaci zdominowania przez potężnych sąsiadów ze wszystkimi tego konsekwencjami. Idę o zakład, że np. bez „resetu” Obamy nie byłoby Smoleńska i wszystkich fatalnych następstw zamachu określanych zbiorczym mianem „katastrofy posmoleńskiej”. Zatem, mając na uwadze potencjalne korzyści ze współpracy z USA, musimy przestać mylić sojusz z wasalizacją – a z tym mamy poważny problem i dotyczy on również proamerykańskiej części polskiej prawicy.

III. Region w rozsypce

Nie lepiej rysuje się sytuacja w regionie – czyli wśród państw, które docelowo miałyby Międzymorze współtworzyć. Z Litwą stosunki mamy złe, na co wpływa m.in. szowinistyczna polityka tamtejszych władz wobec polskiej mniejszości, będąca kompletnym przeciwieństwem polityki Polski wobec mniejszości litewskiej. Łotwa, Estonia – tu przynajmniej nie mamy zatargów, jednak „pribałtika” orientuje się coraz mocniej na Skandynawię. Białoruś jest zdominowana przez Moskwę, choć Łukaszenka co jakiś czas puszcza oko w naszą stronę i w miarę możliwości stara się stawiać Putinowi w rozmaitych kwestiach, co potencjalnie jest dla nas do wykorzystania. Ukraina jawnie już promuje kult banderowszczyzny, poza tym totalnie nas lekceważy, uznając nasze poparcie dla swych aspiracji albo za bez znaczenia, albo za coś oczywistego i darmowego. Dziś dla Ukrainy partnerem są Niemcy i potencjalnie USA, a nie Polska. Słowacja i Czechy są prorosyjskie, wspólnie z Austrią tworząc „trójkąt sławkowski”, którego osią jest sprzeciw wobec sankcji wymierzonych w Rosję. Węgry są do odzyskania, zostały w ramiona Rosji wepchnięte przez Zachód i po części Polskę, która zbyła milczeniem propozycję Orbana złożoną na jesieni 2010 roku podczas wizyty w Warszawie, kiedy to postulował regionalny sojusz – czyli coś na kształt Międzymorza właśnie. Rumunia – tu jest potencjał sojuszniczy, Bułgaria – równie prorosyjska jak Czechy czy Słowacja.

Jak z tego konglomeratu zlepić Międzymorze, sojusz zdolny oprzeć się rosyjsko-niemieckim dążeniom do podporządkowania sobie regionu w charakterze labilnej strefy wpływów? Cóż, wszystko jest kwestią odpowiedniej oferty w której muszą zostać skalkulowane takie podstawowe składniki jak atrakcyjność propozycji, potencjalne korzyści płynące z ich przyjęcia i ryzyko jakim są obarczone. Przy czym, należy mieć na uwadze, że dla różnych krajów potrzebne są różne warianty „marchewek” za którymi byłyby skłonne pójść. To, co jest atrakcyjne dla Litwy, niekoniecznie musi interesować Słowację, propozycja dla Ukrainy musi wyglądać inaczej, niż ta złożona Węgrom i tak dalej. To karkołomne zadanie, w dwudziestoleciu międzywojennym się nie powiodło, również z tej przyczyny, że między poszczególnymi państwami występują liczne animozje – np. problem mniejszości węgierskiej zawsze potencjalnie będzie ustawiał Budapeszt na kursie kolizyjnym z Bukaresztem, Bratysławą, czy Kijowem. O bałkańskim kotle nawet nie ma co wspominać, tu widziałbym potencjał głównie w Chorwacji (projekt gazoportu na wyspie Krk).

Jak widać, uwarunkowania startowe są potwornie ciężkie i budowa Międzymorza byłaby zadaniem tytanicznym nawet, gdyby Polska znajdowała się w o wiele lepszej kondycji wewnętrznej niż obecnie. Niemniej, uważam, że sformowanie takiego bloku geopolitycznego w mniej lub bardziej zaawansowanej formie jest realne – przy odpowiedniej determinacji, zręczności politycznej, no i oczywiście pod warunkiem, że historia da nam nieco czasu, którego zabrakło chociażby w międzywojniu. Konkretne propozycje pozytywne, jak przebyć ów długi marsz ku Międzymorzu, startując z miejsca w którym znajdujemy się obecnie, postaram się przedstawić w kolejnym tekście na który już dziś Państwa zapraszam.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://www.blog-n-roll.pl/pl/efta-%E2%80%93-alternatywa-dla-polski#.VS7lt_BvAmw

http://blog-n-roll.pl/pl/czy-polsk%C4%99-sta%C4%87-na-podmiotowo%C5%9B%C4%87#.VS7lkfBvAmw

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 15 (20.04-26.04.2015)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz