wtorek, 21 czerwca 2011

Wiktor Orban kontra Antycywilizacja Postępu


„Zbalansowana” i postępowa euro-rodzina, to taka, w której dokonano słusznej ideowo eksterminacji starców i dzieci.



I. Jak Unia „nie ingeruje”...


Bardzo chciałbym dziś zobaczyć wszystkich tych mądralińskich, którzy żarliwie przekonywali przy okazji burzy wokół traktatu lizbońskiego i Karty Praw Podstawowych, że Unia Europejska ab-so-lut-nie nie ingeruje w sprawy natury kulturowo-obyczajowej, zostawiając je wyłącznej kompetencji poszczególnych państw członkowskich. Chciałbym ich zobaczyć, powiadam, i spojrzeć głęboko w oczy. Dlaczego? Ano, jak zapewne wielu z Państwa wie, a tych którzy nie wiedzą, niniejszym informuję (za „Naszym Dziennikiem”), iż plemię brukselskich apostołów Antycywilizacji Postępu dostało ataku furii po tym, jak węgierski rząd Wiktora Orbana ośmielił się wydać 416 tys euro z unijnych dotacji na kampanię społeczną promującą postawę pro-life, a konkretnie, by rodzice, zamiast uśmiercać swe nienarodzone dzieci, pozwolili się im urodzić aby oddać je następnie do adopcji. Kampania polega na rozlepianiu w miejscach publicznych i urzędach plakatów przedstawiających dziecko w fazie prenatalnej z podpisem: „Cóż, rozumiem, że nie jesteście gotowi, aby mnie przyjąć, ale pomyślcie dwa razy i oddajcie mnie służbom adopcyjnym. POZWÓLCIE MI ŻYĆ".


Hm, Orban poniekąd sam jest sobie winien, bowiem pieniądze pochodziły z programu o wdzięcznej i dźwięcznej nazwie PROGRESS (POSTĘP), a Postęp to jedyna świecka religia, jaką wyznaje zideologizowana brukselska biurokracja, ukształtowana w jedynie słusznym duchu „pokolenia ‘68” i będąca ukoronowaniem „długiego marszu przez instytucje”. PROGRESS ma wprawdzie promować zatrudnienie i solidarność, ale jak natychmiast orzekła europejska komisarz sprawiedliwości Viviane Reding, promocja postaw antyaborcyjnych w koncepcji owej „solidarności” się zdecydowanie nie mieści – ba, nawoływanie do powstrzymania się od mordowania nienarodzonych dzieci, tak by dać im szansę na rodzinę adopcyjną jest wręcz głęboko sprzeczne z „europejskimi wartościami”. Następnie pani komisarz wezwała do wycofania plakatów, który to apel okrasiła porcją rytualnych euro-pogróżek – padły słowa o zerwaniu współpracy w ramach programu i karach finansowych.


I to by było na tyle, mówiąc J.T. Stanisławskim, jeśli chodzi o Unię, co to „nie ingeruje”.


II. Zbalansowana ero-rodzina.


Oczywiście, formalny powód całej draki był inny, taki mianowicie, że „kampania ‘nie odpowiada projektowi przedstawionemu przez władze węgierskie’ (...)” (cyt. za NDz). Czemu nie odpowiada? A temu, że w ustalenia wkradło się dość charakterystyczne nieporozumienie pokazujące jak pod lupą różnice cywilizacyjne między zdroworozsądkowym konserwatyzmem premiera Węgier, a antycywilizacyjnym plemieniem Brukselczyków. Otóż w przedłożonym euro-czynownikom projekcie była mowa o promocji „zbalansowanych rodzin”, co postępowa euro-kasta urzędnicza milcząco zrozumiała jako – bo ja wiem? - propagowanie antykoncepcji, aborcji, może nawet eutanazji... Wszak „zbalansowana” i postępowa euro-rodzina, to taka, w której dokonano słusznej ideowo eksterminacji starców i dzieci, sami zaś małżonkowie rozwiedli się, by kontynuować zbalansowane życie w partnerskich homo-związkach. Ooo, jestem pewien, że na takie zbalansowanie postępowi neo-barbarzyńcy z plemienia Brukselczyków nie pożałowaliby euro-rubelków, zaś autorzy takowej akcji spotkali by się z pochlebnym cmokaniem ze strony niestrudzonych wdrażaczy „wartości holenderskich”, które jakoś tak niepostrzeżenie stały się zalecanym kanonem.


A że Orban owo „zbalansowanie” rozumie jako rodzinę, gdzie nie wyskrobuje się dzieci, tylko w najgorszym razie oddaje do adopcji? Uch, to być wielce nieeuropejskie, a zapewne i faszystowskie.


III. Wojna cywilizacji.


Na zakończenie pragnąłbym zwrócić uwagę na jeszcze jeden aspekt pokazujący, że nie o żadne finansowe nadużycie ze strony węgierskiego rządu tu chodzi, a o czysto ideologiczną wojnę, jaką Antycywilizacja Postępu i jej zbrojne ramię w postaci plemienia Brukselczyków toczy z cywilizacją łacińską. Otóż koszt całej akcji to zaledwie 416 tysięcy euro, z czego Unia pokrywa 80%, czyli 332 800 euro. Suma niezauważalna tak z perspektywy budżetu Unii utrzymującego rzeszę darmozjadów, jak i środków transferowanych do nowych krajów członkowskich. Rzecz w tym, że ideologiczne zacietrzewienie nie pozwala Brukselczykom znieść myśli, by choć jedno złupione podatnikom euro zostało wydane na promocję wartości, które oni zaprzysięgli w duchu zniszczyć i wypalić w imię wyznawanej neo-oświeceniowej, tolerancjonistycznej utopii.


Co innego, gdyby promowano zakładanie gumek na banana, techniki penetracji odbytnicy albo „zdrowie prokreacyjne”. Tyle, że węgierski premier, robiący dziś w UE za czarnego luda, nie należy do polityków, którzy konformistycznie kłaniają się przed złotym cielcem Antycywilizacji Postępu, tylko myśli o przyszłości swojego narodu i demograficznym problemie zastępowalności pokoleń. Jest mężem stanu z prawdziwego zdarzenia, który wie, że jego naród nie przetrwa, jeżeli będzie uśmiercał co roku tysiące przyszłych obywateli. I to właśnie leży u podstaw całego rabanu.


Jeśli się mylę, jeśli jest inaczej, to czekam na przykłady współfinansowanych przez Unię inicjatyw pro-life. Zaręczam, że jestem gotów na takie miłe rozczarowanie. Czekam. Ale mam dziwną pewność, że się nie doczekam.


Gadający Grzyb

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz