środa, 29 czerwca 2011

Deutsche Euro


Europa wciąż żyje w strefie Deutsche Mark, tylko że ta strefa dla niepoznaki nazwana jest inaczej.



Jeśli ten tekst przeczyta przypadkiem jakiś ekonomista, to zapewne zechce odgryźć mi głowę i wdepcze w ziemię fachowymi argumentami, mimo to jednak zaryzykuję i postawię na poły intuicyjną tezę, ze Europa wciąż żyje w tzw. „strefie Deutsche Mark”, tylko że ta strefa dla niepoznaki nazwana jest inaczej.


I. Od „strefy Deutsche Mark”...


Jak wiadomo, od lat 60-tych Niemcy są wiodącą siłą ekonomiczną na kontynencie europejskim, co automatycznie pociągało za sobą wzrost znaczenia marki niemieckiej, jako regionalnej, europejskiej waluty do tego stopnia, że zaczęto wręcz mówić o Europie jako o „strefie Deutsche Mark”. W skali światowej marka również była mocnym graczem, ale jednym z wielu – obok jena, franka szwajcarskiego czy brytyjskiego funta. Prawdziwie globalną walutą na którą przeliczano światową wymianę gospodarczą pozostawał amerykański dolar.


Można przypuszczać, że od pewnego momentu (jeszcze przed traktatem z Maastricht – 1992, wejście w życie - 1993), w miarę poszerzania struktur europejskich z jednej i zacieśniania polityczno-gospodarczej integracji z drugiej strony, Niemcom jako lokomotywie projektu europejskiego przestała wystarczać dotychczasowa, regionalna rola ich narodowej waluty i zapragnęły rzucić wyzwanie Stanom Zjednoczonym i ich dolarowi. Do tego jednak same Niemcy, mimo całej ekonomicznej potęgi i wzrostu politycznego znaczenia po zjednoczeniu z dawną NRD, wciąż pozostawały „za chude”. Trzeba było wymyślić coś innego. Tym czymś okazało się Euro.


II. ...do „strefy Deutsche Euro”.


Pierwsze przymiarki do euro-waluty sięgają jeszcze lat 60. i 70. XX wieku, ale z różnych względów nie mogły zostać zrealizowane. Dopiero traktat z Maastricht dał Niemcom odpowiednie narzędzia do sformalizowania swej monetarnej hegemonii. Wcześniej (od 1979 roku), jako etap przejściowy funkcjonował Europejski System Walutowy z „wirtualną” jednostką rozliczeniową – ECU (European Currency Unit). Od 1993 roku, w ramach traktatu z Maastricht zaczęła natomiast funkcjonować Unia Gospodarcza i Walutowa, która w trzyetapowym procesie wprowadziła nową walutę – Euro, czego ukoronowaniem było wprowadzenie do obiegu w 2002 roku monet i banknotów Euro emitowanych przez Europejski Bank Centralny, odpowiadający także m.in. za politykę monetarną strefy Euro.


W ten oto sposób „dopięty” został proces czyniący z Deutsche Mark walutę prawdziwie globalną. Aby operacja zakończyła się powodzeniem, trzeba było przekonać największe europejskie gospodarki do jej przyjęcia pod zmienioną nazwą, w zamian za dopuszczenie w ograniczonym zakresie do współdecydowania o polityce monetarnej „euro-marki” i uwzględnienie ich ekonomicznych priorytetów. Dzięki temu „spięto” potencjały ekonomiczne poszczególnych krajów pod „miękkim” patronatem Niemiec.


A że Niemcy musiały przy okazji wyrzec się nazwy „marka”? Niewielka strata – wymienić symbol na realne, paneuropejskie i globalne korzyści.


III. Globalna „Euro-marka”.


Wystarczy przyjrzeć się, kto ma obecnie najwięcej do powiedzenia w sprawie bankrutującej Grecji i kto kreuje gospodarkę „eurolandu”, by pozbyć się złudzeń. Warto też przyjrzeć się temu, czyja dyplomacja (zarówno państwowa, jak i uprawiana przez instytucje unijne) najintensywniej lobbuje za rozszerzaniem strefy euro o kolejne kraje „nowej Europy”, po uprzednim wykupieniu i zdominowaniu ich systemów bankowych, a także które kraje „eurolandu” przypłaciły przyjęcie nowej waluty największym wzrostem cen w stosunku do siły nabywczej obywateli i najboleśniej odczuły kryzys oraz związany z nim odpływ kapitału, który to kapitał ponoć „nie ma ojczyzny”.


Grecki bankrut będzie niedługo zmuszony do wyprzedaży pozostającego w państwowych rękach majątku. Jestem dziwnie pewien, że głównym nadzorcą i beneficjentem staną się Niemcy i w mniejszym stopniu inni unijni „wielcy”. Amortyzatorem plajty mógłby wprawdzie stać się powrót do drachmy połączony z jej dewaluacją względem „euro-marki”, ale do tego nie można dopuścić, gdyż po pierwsze - jak niegdyś w przypływie szczerości wyznał Romano Prodi - „euro to projekt polityczny”, po drugie – krok taki mógłby wywołać efekt domina, co zagroziłoby ekonomiczno-monetarnej dominacji dobrego niemieckiego wujka, który przecież nie po to pożyczał, sponsorował, inwestował itd., by teraz europejska gospodarka rozlazła się mu w rękach niczym dziadowskie gacie.


A „Deutsche Euro” jako waluta globalna? Cóż, według danych z 2009 roku „47 proc. będących w obrocie międzynarodowych obligacji było denominowanych w dolarach, a 40 procent w euro”. Natomiast udział euro w transakcjach walutowych w 2010 r. wyniósł 39,1 proc, co również jest drugą lokatą po dolarze. Należy przy tym wziąć pod uwagę, że trend jest wzrostowy - „Euro-marka” konsekwentnie umacnia swą pozycję w stosunku do dolara (dane za „Parkietem”).


Podsumowując, Niemcy mogą powiedzieć, że konsekwentnie realizowany mocarstwowy plan się powiódł.


IV. Witamy w „ekskluzywnym klubie”?


Co w związku z powyższym można powiedzieć entuzjastom przystąpienia Polski do „strefy Deutsche Euro”? Ano, można zadać grzecznie pytanie: a ile w tym „ekskluzywnym klubie” będziemy mieli do powiedzenia? Czy aby nie tyle samo albo i mniej, co Grecja czy inna Portugalia? Czy warto rezygnować z tak istotnego narzędzia, jakim jest jest własna waluta i do uzależnienia od Niemiec w wymianie handlowej dołożyć podporządkowanie monetarne? W zamian za co? Czy nie warto się przyjrzeć dlaczego za euro-dobrodziejstwo podziękowały Szwecja, Dania i Wielka Brytania? Domyślam się, że Donald Tusk, jednoosobowo godząc się na przystąpienie Polski do dziwacznego i niesprecyzowanego tworu zwanego „Euro-plus” takich pytań sobie zadać nie raczył. W końcu Nagroda Karola Wielkiego do czegoś zobowiązuje...


Gadający Grzyb

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz