środa, 8 lipca 2009

Kabareciarskie seanse nienawiści.


O ile za PRL-u śmiano się z tematów zabronionych, o tyle w III RP ludziska śmieją się z tematów dozwolonych.



Krótki rzut oka na kabaretową publikę.


W tekście „Kabaret wg Kiepskich” ( href="http://www.niepoprawni.pl/blog/287/kabaret-wg-kiepskich ) przejechałem się po współczesnych kabaretach. Ale, do ciężkiej, ktoś na te kabarety chodzi, ktoś płaci za bilety i koniec końców, ktoś również nabija tele - oglądalność tej konformistycznej żenadzie, serwowanej nam przez Front Jedności Kabareciarzy.

Tym kimś jest publiczność. I to o niej chciałbym dziś co nieco poprzynudzać.

Seans nienawiści Marcina Dańca.

Lata temu byłem na kabarecie Marcina Dańca w warszawskim Teatrze Komedia (jako osoba towarzysząca – firma mojej lubej zafundowała „bileta” z funduszu socjalnego). Publika zarykiwała się ze śmiechu . Ja uśmiechnąłem się może ze dwa razy i, dalibóg, nie pamiętam już z jakiego powodu. Pamiętam za to, jak Wielce Zabawny Marcin Daniec, w ramach swego żenującego monologu wyjechał z filipiką wymierzoną w… Gustawa Herlinga – Grudzińskiego, który wtedy zaprotestował przeciw uhonorowaniu literackim Noblem włoskiego lewaka – Dario Fo.

Ta tragikomiczna chwila jakoś najbardziej wryła mi się w pamięć. „- A czy on czytał cokolwiek Dario Fo?!” – wykrzykiwał niby-to-zabawnie pan Daniec ze sceny. Publika rżała w niebogłosy.

Nie czytałem nic Dario Fo. Swojego czasu przez ekrany telewizorni przewinęło się tyle prop – dokumentów gęsto przeplatanych fragmentami inscenizacji jego sztuk, że wystarczyło mi tego chłamu do końca świata. Takie są pożytki z telewizji – czasem, gdy, wbrew intencjom autorów, właściwie zreinterpretujesz komunikat, nie musisz później zaprzątać sobie głowy szajsem.

Publika też nie czytała nic Dario Fo. Daniec? Może „czytnął” jakieś wypisy i doznał obowiązkowego stanu intelektualnego zachwycenia.

Ale nie to jest ważne. Ważne jest to, iż zindoktrynowany frajer wciska zindoktrynowany bajer, zaś zindoktrynowana publika rechocze do rozpuku z tego, z czego rechotać akurat wypada. Taki kabareciarski seans nienawiści a rebours, którego kolejne odsłony obserwujemy w wykonaniu Frontu Jedności Kabareciarzy. Mistrzynią tego sceniczno – telewizyjnego podgatunku była w latach 90-tych Olga Lipińska, waląc „bezkompromisowo” na odlew, zawsze w tych co trzeba. Dziś pseudo – satyryczne seanse nienawiści kontynuuje Szymon Majewski i szereg innych, których nie chce mi się nawet wymieniać.

Konformistyczna autoindoktrynacja.


Gdzie jest publiczność, która potrafiła się śmiać na „Egidzie”, „Dudku”. „Teyu”? Oddać się humorystyczno - nostalgicznej refleksji oglądając „Kabaret Starszych Panów”? Do jasnej ciasnej, przecież w latach ’80, jako dzieciak zasłuchiwałem się w kabaretach przegrywanych na zasadzie „jeden od drugiego”. Taśmy magnetofonowe krążyły po ludziach dając nadzieję, że jednak można. Potem dołączyły kasety wideo. Tak zobaczyłem po raz pierwszy Jana Pietrzaka i plejadę znakomitości, które u niego występowały. (np. fenomenalny Piotr Fronczewski w monologu o ucieczkach za granicę - „bociana za nogi”; „na Tempelhof”; „ostatni zgasi światło”).

Tej publiczności już nie ma. Kabaret w wolnym kraju dusi się pod presją medialno-towarzyskiego konformizmu. Co więcej, gdy wyskoczysz z dowcipem spoza obowiązującego kanonu, widownia zareaguje konsternującą, głuchą ciszą. Dezorientacją. Widziałem to, oglądając jakiś czas temu występ Jana Pietrzaka (jakimś cudem puściła to TVP Polonia). Ilekroć z czymś wyskoczył „ponad normę”, publika „nie chwytała”. Bo to, panie, czy wypada śmiać się z Senyszyn, albo z Tuska? Jazdy kamery po widowni znakomicie (choć, zapewne, mimowolnie) wychwytywały tę pozamózgową dezorientację malującą się na twarzach.

Satyryczny „zniewolony umysł”.


Oto, co znaczy „urobiona publiczność” (nie mylić z „wyrobioną” publicznością). Mięśnie twarzowe same układają się do śmiechu, gdy podchwycą znajomą frazę. Gdy napotykają na frazę obcą, tężeją, zaś oczy poczynają latać na boki, do sąsiada – „powiedz mi pan, czy to jest śmieszne? Czy wypada parsknąć/ryknąć/ tudzież, z przeproszeniem, pierdnąć pod siebie, czy też lepiej się wstrzymać?

20 lat panowania III RP i rodzimej wersji political correctness przerobiło ludzkie umysły skuteczniej, niż 45 lat PRL-u. Wdrukowało mentalną autocenzurę, skuteczniejszą od nieświętej pamięci urzędu z Mysiej. Jeżeli przyjąć, że kabaret jest zwierciadłem swoich czasów (co z tego, że krzywym), to wychodzi, iż jako społeczeństwo mamy zbiorowo zniewolony umysł do tego stopnia, że nawet śmiać potrafimy się „wybiórczo”, w zależności od tego, czy dowcipy są należycie poprawne.

Podsumowując, o ile za PRL-u śmiano się z tematów zabronionych, o tyle w III RP ludziska śmieją się z tematów dozwolonych - tak w telegraficznym skrócie, opisałbym różnicę poziomów dawnej i obecnej publiczności.

Pseudosatyryczna propaganda święci potem triumf, gdy ci, którym chce się ruszyć cztery litery, udają się do urn. I to już zupełnie nie jest śmieszne.

Gadający Grzyb

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz