wtorek, 8 marca 2011

Oligarchowie kontra klasa średnia


Samodzielna firma rodzinna jest większą wartością, niż ta sama rodzina pracująca w międzynarodowych koncernach.



I. Od ruchu egzekucyjnego do oligarchii.


Jednym z podstawowych błędów, który z czasem fatalnie odbił się na kondycji ustrojowej I Rzeczypospolitej było zlekceważenie przez ostatnich Jagiellonów ruchu egzekucyjnego. Przypomnijmy, iż ruch ów skupiał dominującą część „narodu politycznego” - średniej szlachty, która domagała się m.in. zwrotu przejętych przez magnatów królewszczyzn (egzekucja dóbr), wyegzekwowania praw (np. zakazu łączenia urzędów w jednym ręku), uporządkowania skarbu, naprawy sądownictwa, wolności celnej, przekazania annatów (opłat wysyłanych do Rzymu za objęcie godności kościelnych) na obronę przed Tatarami, wzmocnienia roli szlacheckiego Sejmu względem magnackiego Senatu i wiele innych pożytecznych, systemowych rozwiązań.


Szlachta była jeszcze wówczas politycznie samodzielna, generalnie propaństwowa i reformatorska. Niestety, zarówno Zygmunt I Stary, jak i Zygmunt August woleli opierać się na możnowładcach, co z czasem, już podczas epoki elekcyjnej, doprowadziło do oligarchizacji życia politycznego w Polsce, sklientelizowania szlachty przez magnaterię i uczynienia z króla zakładnika najpierw magnatów, później zaś mocarstw na których jurgielcie owi magnaci pozostawali. Efektem była powolna gangrena i wynaturzenie ustroju I Rzeczpospolitej. Trochę upraszczam kilkuwiekowy proces, ale tak się generalnie rzeczy miały. To nie król (państwo) miał swoją szlachtę i swoich magnatów, tylko magnacka oligarchia miała zarówno króla jak i szlachtę, czyli w efekcie – państwo.


II. Oligarchizacja gospodarki.


Zarysowana powyżej kolej rzeczy przypomina mi się, kiedy myślę o gospodarce – i to nie tylko polskiej. Znane powiedzenie mówi, że nie ma większych wrogów kapitalizmu, niż sami kapitaliści. Oznacza ono, iż potężne firmy (magnaci) szukają państwowego wsparcia (monarchy), by zabezpieczyć się przed konkurencją przedsiębiorców z klasy średniej (średnią szlachtą). Dążą do podatkowego uprzywilejowania, niejasnego sytemu prawnego z „furtkami” dla wybranych, obejmowania systemem koncesyjnym coraz to nowych obszarów gospodarki, zaporowych wymogów dotyczących pewnych dziedzin które spełnić mogą tylko duzi („duży może więcej”) itd. W ramach ekwiwalentu oferują szeleszczące poparcie, „tworzenie miejsc pracy” przy wielkich inwestycjach, napływ kapitału i takie tam różności, tyle tylko, że po jakimś czasie okazuje się, że to nie Państwo (rozumiane jako Rzeczpospolita – dobro wspólne) ma swych magnatów, tylko magnaci mają państwo.


Następuje oligarchizacja. Klasa polityczna (monarcha) siedzi w kieszeni możnych, a gdy któryś próbuje bryknąć, uruchamiane są naciski. Buntownik okrzyknięty zostaje „wrogiem wolnego rynku” (choć właśnie usiłuje ten wolny rynek przywrócić), straszy się likwidacją miejsc pracy, odpływem inwestycji itd. Coś takiego spotyka właśnie na Węgrzech Wiktora Orbana, próbującego zerwać z dotychczasowym oligarchicznym modelem i budować dobrobyt kraju na przedsiębiorczości zwykłych obywateli.


III. Łże-liberalizm.


Warto zwrócić uwagę na charakterystyczne i moim zdaniem świadome zakłamanie pojęcia liberalizmu gospodarczego z jakim mamy obecnie do czynienia. Otóż w załganej nowomowie przyjęto określać mianem „liberalizmu”, bądź „neo-liberalizmu” właśnie opisywany wyżej oligarchiczny system polegający na hołubieniu przez państwo biznesowej magnaterii, kosztem drobnych i średnich przedsiębiorców, ponoszących gros fiskalnych ciężarów (bo państwo przecież musi się jakoś utrzymać). Tymczasem to oni, patrząc zbiorowo, a nie ponadnarodowy „kapitał” są zdolni do tworzenia największej ilości miejsc pracy i współtworzenia bogactwa narodowego. Patrząc z perspektywy dobra wspólnego, samodzielna firma rodzinna jest większą wartością niż ta sama rodzina pracująca w międzynarodowych koncernach.


Aby jednak to urzeczywistnić, trzeba liberalizmu rozumianego jako równość szans: zerwania z „koncesjokracją”, równości niskich (w miarę możliwości) obciążeń fiskalnych i przede wszystkim – równego dostępu do sprawnie działającego sądownictwa dla wszystkich. Zerwania z panującym obecnie w skali globalnej uprzywilejowaniem „możnych” na rzecz materialnego upodmiotowienia obywateli.


Tymczasem, wszechobecny dziś łże-liberalizm, charakteryzujący się splotem wielkiego biznesu i władzy, doprowadza do takich paradoksów, że instytucje finansowe odpowiadające w znacznej mierze za globalny kryzys zamiast splajtować i odejść w zapomnienie, są ratowane pieniędzmi podatników tak naprawdę za powiedzenie „więcej już nie będę”. Idę o zakład, że owszem, będą – uzyskały bowiem pewność, że jakby co, to pozostające w ich garści państwo poratuje.


IV. Klasa średnia, głupcze!


Podsumowując, państwo jest silne gospodarczo na tyle, na ile silna i niezależna gospodarczo jest jego klasa średnia. Wielkie firmy, oczywiście również się przydają, musi jednak zostać zachowana równowaga – ta, która istniała jeszcze za ostatnich Jagiellonów i pierwszych królów elekcyjnych, a której zaprzepaszczenie doprowadziło do upadku I Rzeczypospolitej.


Mądry władca powinien to rozumieć – tak jak nie sposób pchnąć do przodu państwa inwestując tylko w metropolie (bo te raczej „zasysają” prowincję niż dają jej coś od siebie), tak też nie sposób budować bogactwa narodowego opierając się wyłącznie na wielkim biznesie, dążącym do stłumienia przedsiębiorczości potencjalnych konkurentów - obywateli. Tymczasem nasze obecne państwo zwane Trzecią Rzeczpospolitą budowano z założenia tak, by zabezpieczyć interesy magnaterii – bądź to rekrutującej się spośród uwłaszczonej nomenklatury, bądź fetyszyzowanego zagranicznego kapitału.


W przeciwieństwie do państw Zachodu, gdzie na skutek opisywanych tu mechanizmów można zaobserwować proces „zwijania się” klasy średniej, u nas upodmiotowiona materialnie klasa średnia nie miała tak naprawdę okazji powstać. A to, co przedstawia się nam jako „klasę średnią” jest pokracznym tworem – sklientelizowanym na starcie, zanim miał okazję przeżyć okres „złotego wieku”. Innymi słowy, w budowie państwa zaczęto od razu od czasów saskich.


Trzeba odwrócić tę tendencję tak, jak próbuje odwrócić ją wspomniany już Wiktor Orban. Pytanie, czy wiodąca siła opozycyjna i jej lider zapatrzeni w spektakularny wyborczy sukces węgierskiego przywódcy, dostrzegają też treść, która za tym sukcesem stoi.


Gadający Grzyb

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz