wtorek, 5 lipca 2011

Lesbijski agit-prop


Dla niecierpliwych – na zakończenie pikantna anegdotka. Cierpliwym polecam resztę, żeby wiedzieli z jakich powodów wzmiankowana anegdotka została opowiedziana.



I. Serial dla posła Węgrzyna.


Od czasu do czasu popatruję na lecący w Fox Life serial „Słowo na L”. Nie, żeby wciągały mnie perypetie bohaterek - szczerze mówiąc, gdybym miał teraz wymienić ich imiona i streścić fabułę, byłbym w kłopocie. Serial ów zainspirował mnie z zupełnie innych powodów – jako przykład skutecznej propagandy uprawianej za pomocą mediodajni przez środowiska LGBT (Lesbians, Gays, Bisexuals, Transgenders - Lesbijki, Geje, Biseksualiści i Transseksualiści, tj. pardon - „osoby transgenderyczne”).


Oto mamy do czynienia z grupą lesbijek miksujących się w różnych emocjonalno-łóżkowych konfiguracjach, żyjących ze sobą, rozstających się – ba, procesujących gdy przychodzi do rozwiązania lesbijskiego stadła. Jedna z bohaterek zachodzi nawet w ciążę, by wzbogacić związek potomstwem (a potem się procesuje ze swą eks). To wszystko jeszcze nie wywołuje żywszej pulsacji neuronów; nasze nieszczęśliwe czasy nie takie rzeczy dobijające zdychającą cywilizację Zachodu już widziały - był czas by zobojętnieć.


Rzecz tkwi w czym innym: otóż wszystkie bohaterki są ucieleśnieniem marzeń posła PO Roberta Węgrzyna, pamiętacie – tego, co to by sobie chętnie popatrzył - a także, jak sądzę, różnych „lajfstajlowych feministek” z główkami zaczadzonymi postępackimi nowinkami. Tele-bohaterki są atrakcyjne, młode, wykształcone, niezależne, często o „artystycznym” zacięciu, żyją w wielkim mieście, wykonują wolne zawody – no, słowem żywa reklama mówiąca widzowi – lesbijki są cool, trendy, czadowe, zajebiste i w ogóle super. Reklama jest tym skuteczniejsza, że są również i „momenty”, a jakże – i to nakręcone estetycznie, bez wulgarności. Tak, posłowie Węgrzynowie tego świata mieli by prawo poczuć się usatysfakcjonowani.


Zwróćmy uwagę – facetom ten obrazek mówi: lesbijki to fajne babki, natomiast otumanionym kobiecą prasą „lajfstajlowym feministkom” serwuje przekaz, nazwijmy to, werbunkowy: pragniesz pełnej samorealizacji? Więc zostań... no właśnie. Albo przynajmniej spróbuj – a nuż ci się spodoba.


II. Strategia homoofensywy.


Nie bez przyczyny serial nie opowiada o pedziach lecz o lesbijkach. Widok dwóch facetów penetrujących swe kiszki stolcowe działa wymiotnie. Co innego dwie atrakcyjne kobitki – tu ryzykujemy jedynie tym, że jak się baby całują, to deszcz będzie padał. Krótko mówiąc, niezależnie od sercowych rozterek, zdrad i perturbacji zawodowych pokazywanych pretekstowo - wyłącznie po to, by była jakakolwiek akcja – mamy do czynienia z wyidealizowanym oleodrukiem.


Jest to idealnie zbieżne ze „Strategią homoofensywy”, którą onegdaj opisywałem przy okazji Raportu Fundacji Mamy i Taty „Przeciw wolności i demokracji”, negliżującym m.in. wielofrontową wojnę o zdominowanie społeczeństwa heteroseksualnej większości przez homoseksualną mniejszość. Fundacja Mamy i Taty przywołała sformułowane w 1989 roku przez amerykańskiego aktywistę Marshalla Kirka zasady pozyskiwania kolejnych odcinków przestrzeni publicznej dla szeroko rozumianej gejowszczyzny.


Tu muszę wtrącić ważne rozróżnienie między homoseksualistą a gejem, które onegdaj przedstawiłem w notce „Geje kontra homoseksualiści”. W skrócie chodzi o to, że homoseksualistę poza prywatnymi, łóżkowymi preferencjami, cechuje dyskrecja i szacunek dla ogólnie przyjętych norm społecznych, natomiast gej odznacza się postawą silnie zideologizowaną i spolityzowaną. Gej do swej seksualności dorabia ideologię, której długofalowym celem jest przebudowa społeczeństwa, zgodnie z zasadami ideologii tolerancjonizmu, czyli agresywnej apologii zachowań i obyczajów pozostających w sprzeczności z normami kulturowymi przyjętymi w określonym kręgu cywilizacyjnym. W szerszym wymiarze postawa ta jest częścią składową Antycywilizacji Postępu (o której piszę z kolei TU, TU i TU), dążącej do zniszczenia cywilizacji łacińskiej.


Wróćmy jednak do raportu Fundacji Mamy i Taty. Czytamy tam:



Media wizualne - film i telewizja - to najpotężniejsze środki budowy wizerunku w cywilizacji zachodniej. Homoseksualiści w show biznesie są najlepszą ukrytą bronią w walce o znieczulenie głównego nurtu opinii. Stopniowo wprowadza się postacie i tematy „gejowskie” do filmów i programów.” (wytłuszczenie moje - GG)



No i jesteśmy w domu, jeśli chodzi o rolę przywołanego tu serialu, który jest modelowym przykładem praktycznego zastosowania zacytowanych przed chwilą wytycznych.


Zachęcam do lektury całości Raportu Fundacji Mamy i Taty „Przeciw wolności i demokracji” - warto, choćby po to by mieć argumenty w dyskusji z różnymi postępakami.


III. Czego serial „Słowo na L” nie pokazuje. Nie ma homoseksualistów po pięćdziesiątce?


A teraz wracamy do naszego stadka serialowych lesbijek. I do tego, czego serial „Słowo na L” nie pokazuje. Otóż, widz nie zobaczy lesbijek starych, brzydkich, samotnych, ubogich. Dlaczego? Bo to dla środowisk LGBT kłopotliwy temat i porażająco źle wygląda na wizji. Panujący w naszej zdegenerowanej cywilizacji kult młodości, gdzie starość jest co najmniej nietaktem, u nich osiąga rozmiary przerażającej groteski. Warto zapytać o to, jak ci „homo-wykluczeni” sami bezwzględnie wykluczają ze swego grona tych, którzy przestają z wiekiem „odpowiednio” wyglądać. Podstarzały pedał nie ma czego szukać w gejowskich klubach, nie widujemy takich na paradach równości. No, chyba że są bogaci i wpływowi.


Ta druga, ciemna strona medalu nie jest prezentowana masowej publiczności.


Nie ma dramatów samotności, opuszczenia, żebrania o seks i kiblowej, homoseksualnej prostytucji. Zdawałoby się, że nie ma homoseksualistów po pięćdziesiątce. Nie ma lesbijek po menopauzie, brzuchatych i podstarzałych homosiów – brutalnie odtrąconych, wyszydzonych, odepchniętych, wykluczonych przez środowisko tych, którzy na co dzień przed kamerami tak elokwentnie dopominają się o „prawa”.


Tak się bowiem składa, że gejowscy aktywiści-działacze, ci profesjonalni reprezentanci „uciskanej mniejszości”, mają tyle wspólnego z homoseksualistami obojga płci, ile zawodowi komuniści z różnych kompartii z robotnikami.


IV. Anegdota z Dworca Centralnego.


Na zakończenie anegdotka. Kiedyś na Dworcu Centralnym w Warszawie wszedłem do toalety i zobaczyłem ciekawy obrazek: grono facetów w średnim wieku wystawało przed rzędem zamkniętych kabin. W swej młodzieńczej naiwności pomyślałem, że wszystkie sracze są zajęte, a ci panowie, to kolejka. Stanąłem więc grzecznie gdzieś z boku. Panowie zaczęli rzucać mi spod oka dyskretne spojrzenia. Po kilku chwilach, gdy żadna z kabin nie otwierała się, zacząłem lustrować prześwity między podłogą a drzwiami. Niemal nigdzie nie zaobserwowałem charakterystycznego widoczku butów przykrytych opuszczonymi gaciami. Zrobiło mi się jakoś tak nieswojo, ale cóż – naturalna potrzeba była zbyt silna. Klnąc w duchu szarpnąłem za drzwi najbliższego sracza i czym prędzej zrobiłem co swoje. Na ścianach kibla widniały nabazgrane niezmywalnymi markerami różne numery telefonów komórkowych, czasem okraszone dopiskami w stylu „zawsze dostępny”. Załatwiwszy się, wyszedłem unikając spojrzeń wciąż tkwiących pod przeciwległą ścianą pedałów, ale niemal fizycznie czułem na plecach ich spojrzenia.


I to jest prawda o dramacie homoseksualizmu. Ta żałosna grupa brzuszkowatych, wąsatych jegomościów z saszetkami w dłoniach, w brązowych skórach, sweterkach w romby, znoszonych dżinsach, bazarowych „adidasach”, tkwiących pod ścianą sracza na Dworcu Centralnym. O nich nie kręci się seriali. Oni nie istnieją.


I z całą pewnością nie interesują Biedronia, Legierskiego, czy posła Węgrzyna. Ten ostatni zresztą kontentuje zapewne ducha serialem „Słowo na L”.


Gadający Grzyb

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz