czwartek, 5 maja 2016

Pierwszy efekt „500+”?

Mam nadzieję, że presja na podwyżki płac będzie narastała wraz z rozruchem programu „500+”. I to naprawdę będzie „dobra zmiana”.

No proszę... Jeszcze program „500+” na dobre nie ruszył, a już widzimy pierwsze efekty. Oto dwie wielkie sieci dyskontów - „Biedronka” i „Lidl” - postanowiły podnieść pensje pracownikom. Z jednej strony jest to element szerszej kampanii wizerunkowej, tak by sieci przestały się kojarzyć z obozami pracy eksploatującymi tanią siłę roboczą, z drugiej jednak półgębkiem przyznają, że obawiają się o utrzymanie poziomu zatrudnienia. Po prostu dziewczynom, które załapią się na rządowy program może zwyczajnie się opłacać rezygnacja z ciężkiej orki za grosze i pozostanie w domu, by poświęcić się wychowywaniu dzieci – z ewentualnym uzupełnieniem dochodów jakąś pracą dorywczą, lub na pół etatu. Co więcej, zważywszy na mizerię zarobków istnieje spore prawdopodobieństwo, iż część z nich uzyska 500 zł również na pierwsze dziecko (dochód na osobę w rodzinie nie może tu przekraczać 800 zł, w przypadku dziecka niepełnosprawnego – 1200 zł). Skala podwyżek może nie powala, niemniej w porównaniu z tym co było, jest to znaczący krok naprzód. W „Biedronce” nowo przyjęty kasjer (w praktyce najczęściej kasjerka) będzie zarabiał 2250 zł brutto, natomiast pracownik z minimum trzyletnim stażem – 2450 zł brutto (dotąd – 2200 zł). Minusem jest to, że sieć „zapomniała” o pracownikach z pięcio- i dziesięcioletnim stażem, podobnie jest w przypadku kierowników sklepów – ci podwyżek również nie otrzymają. W „Lidlu” z kolei szeregowy pracownik o stażu do dwóch lat otrzyma od 2400 zł brutto (wcześniej – 2200 zł brutto) do 2800 zł (w zależności od miejsca pracy, w dużych miastach zarobki są wyższe), po dwóch latach zaś gwarantowany wzrost wynagrodzenia będzie się mieścił w rozpiętości 2850-3250 zł.

Powtarzam, może to nie oszałamia, ale cieszy świadomość, że program 500+ stał się pozytywnym impulsem. Każdy, komu zdarzyło się robić zakupy w jakimkolwiek dyskoncie wie, choćby z obserwacji, iż jest to ciężka, fizyczna harówka. Targanie ciężkich palet (pół biedy, jeśli „na sklepie” są wózki elektryczne, ale często są to zwykłe, ręczne paleciaki), rozładowywanie towaru (skłon - wyprost, skłon – wyprost i tak w koło Macieju, a za każdym razem np. ze zgrzewką mąki lub cukru w rękach). Wszystko na tempo, bo już rozlega się dzwonek sygnalizujący, że przy jedynej czynnej kasie ustawiła się za długa kolejka i trzeba biec, by rozładować tłum zniecierpliwionych klientów, zazwyczaj nie raczących wykazać się elementarnym poziomem empatii. Swoją drogą, jak to jest, że zakupy w sklepach wielkopowierzchniowych przemieniają normalnych ludzi w stado złorzeczących psychopatów, z zanikiem tzw. „uczuć wyższych”? Ot, zagadka dla psychologa – w osiedlowym warzywniaku u pani Jadzi jakoś podobnych zachowań się nie uświadczy... Ach, no i każdego klienta należy pożegnać obowiązkowym „dziękuję i zapraszam ponownie”. Ile razy w ciągu dnia te dziewczyny muszą to powiedzieć? Od samego klepania takiej formułki można zwariować. Byłem kiedyś świadkiem, jak jedna z kasjerek mówiła koleżance, że zdarza się jej tym tekstem kończyć np. rozmowę telefoniczną, albo pożegnać się ze znajomymi. Kupa śmiechu...

Jest jeszcze jeden ciekawy aspekt podwyżek. Otóż do niedawna każdorazowo, gdy na porządku dziennym stawała kwestia podniesienia wynagrodzeń, płacy minimalnej, uregulowania stawek godzinowych wedle jakichś cywilizowanych standardów, bądź wprowadzenia kolejnych dni wolnych od handlu, słyszeliśmy kasandryczne tony – chociażby ze strony Polskiej Organizacja Handlu i Dystrybucji lub organizacji pracodawców - że zaowocuje to zwolnieniami, wzrostem bezrobocia, katastrofą na rynku pracy itd. Wszystko podszyte internetową szeptanką - szantażem, że za większe pensje pazernych kasjerek zapłacą klienci, bo serek zdrożeje o pięć groszy. Okazuje się, że jednak nie, że można podnieść pensje („Biedronka” na podwyżki przeznaczy 80 mln zł) i świat się od tego nie zawali. Zresztą, na zdrowy rozum – kogo sklepy mają zwalniać? Już teraz funkcjonują na minimalnym obłożeniu „siłą roboczą”, część sieci na potęgę wykorzystuje pracowniczy outsourcing, zatrudniając ludzi przez agencje pracy – a teraz dostały drgawek, że nie znajdą chętnych do tyrania.

Osobną kwestią jest biadolenie, że „500+” spowoduje odpływ kobiet z rynku pracy i „dezaktywizację zawodową” - zupełnie jakby szczytem marzeń o samorealizacji była dla kobiety perspektywa wyczynowego lawirowania paleciakiem w wąskich sklepowych alejkach, między klientami. Owszem, jest groźba niskich emerytur, ale dotyczy ona przytłaczającej większości Polaków funkcjonujących w obecnym systemie, a nie wyłącznie kobiet, które otrzymają pięćset złotych. To efekt narastających latami patologii – umów śmieciowych, samozatrudnienia, pracy „na godziny” za głodowe stawki, niskiego udziału wynagrodzeń w PKB – jeśli nic się nie zmieni, za 30 lat czeka nas fala nędzy. Zresztą, mam nadzieję, że presja na podwyżki płac będzie narastała wraz z rozruchem programu „500+”, przenosząc się na kolejne branże. I to naprawdę będzie „dobra zmiana”.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Zapraszam na „Pod-Grzybki” ------->http://www.warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/3702-pod-grzybki

Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 15 (08-14.04.2016)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz