niedziela, 17 listopada 2019

Nobel dla Tokarczuk – nagroda czy wynagrodzenie?

Nobel dla Olgi Tokarczuk to inwestycja w toczącą się w Polsce wojnę kulturową.

I. „Miasto w lustrach”

W pierwszych słowach niniejszego artykułu chciałbym pogratulować... nie, wcale nie Oldze Tokarczuk lecz znakomitemu publicyście Stanisławowi Michalkiewiczowi, który już ponad dwa lata temu w zamieszczonym na łamach „Polski Niepodległej” felietonie pt. „Wyścigi starozakonne” przewidział, iż pani Tokarczuk najwyraźniej rychtowana jest na laureatkę literackiego Nobla. Używając często cytowanej przez pana Stanisława zagłobowskiej frazy - „proroctwa go wspierały”! W drugich słowach natomiast pragnąłbym pogratulować... samemu sobie, bowiem należę do nielicznego grona osób, które przeczytały cokolwiek naszej świeżo upieczonej noblistki od początku do końca. Wprawdzie nie była to rzecz wielka, ale za to unikalna. Otóż proszę sobie wyobrazić, że gdzieś tak na przełomie lat 80. i 90. trafił mi w ręce numer pisma społeczno-kulturalnego „Okolice” wydawanego przez jakąś socjalistyczną organizację młodzieżową – nie pamiętam już dokładnie, ale było to chyba ZSMP. W każdym razie, do pisma w charakterze osobnej wkładki został dołączony niewielki, kilkunastostronicowy tomik wierszy Olgi Tokarczuk zatytułowany „Miasto w lustrach”. Jak udało mi się teraz doczytać, zbiorek ten zawierał poezje zamieszczane uprzednio w „Życiu Literackim”. Jeszcze wcześniej natomiast Olga Tokarczuk publikowała pod pseudonimem „Natasza Borodin” opowiadania w „Na przełaj” - zaczęła w 1979 r., a więc miała wtedy raptem 17 lat (ur. w 1962 r.). Ładne osiągnięcie. Wracając jednak do tomiku – jest to pierwszy „druk zwarty” późniejszej noblistki, więc śmiało mogę powiedzieć, że czytałem jej pełnowymiarowy debiut. Co więcej, wiersze te nigdy nie doczekały się wznowienia w formie osobnego wydawnictwa, więc dziś „Miasto w lustrach” jest swoistym białym krukiem, nie do kupienia w normalnym obrocie – jeżeli już, to może zalega w jakichś bibliotecznych archiwach. A więc, brawo ja – czytałem coś, czego nie przeczytał niemal nikt inny, mogę zadawać szyku.

Dlaczego sądzę, że „Miasto w lustrach” mogła przeczytać raptem garstka osób? Bo tych całych „Okolic” praktycznie nikt nie kupował. W moim miasteczku periodyk ten kurzył się wciśnięty gdzieś na tyły witryny kiosku „Ruchu” całymi miesiącami – aż w końcu skuszony anonsowanym na okładce „arkuszem literackim” zdecydowałem się go kupić. I wiecie co? Nie żałuję. Pamiętam bowiem, że wiersze te wywarły na mnie – wówczas nastoletnim pochłaniaczu różnorakiej literatury – naprawdę spore wrażenie. W szczególności utkwił mi w pamięci poemat pt. „Oddział psychogeriatryczny”, świadczący o niepospolitej wrażliwości dwudziestoparoletniej autorki, potrafiącej wczuć się w położenie starych ludzi, cierpiących na różne związane z podeszłym wiekiem zaburzenia świadomości. Dziś chętnie podrzuciłbym ten wiersz różnym Pszoniakom i innym specjalistom od „świrowania”. Czuć było przez skórę, że Olga Tokarczuk wie o czym pisze – dopiero znacznie później dowiedziałem się, że skończyła psychologię i z zawodu jest psychoterapeutką, a Wikipedia podaje, że na studiach udzielała się jako wolontariuszka opiekując się osobami chorymi psychicznie. Ślady tych doświadczeń są w jej ówczesnej poezji nader wyraźne.

Później jakoś zniknęła z mojego czytelniczego radaru, a gdy zrobiło się o niej głośno – już jako o powieściopisarce - jakoś mi wychłódło, na co zapewne miała wpływ jej prezentowana publicznie postawa i poglądy oraz fakt, że stała się literacką ikoną lewackich salonów. Ale nie tylko. Jej wiersze nie były bowiem łatwą lekturą. Trochę trwało zanim się z nimi oswoiłem i przetrawiłem, stwierdziłem więc, że zapewne w podobnym stylu uprawia swoje pisarstwo – a brnięcie przez kilkaset stron „poetyckiej prozy” prezentującej „strumień świadomości” trąciło mi nieco masochizmem. Co innego wiersz, a co innego napisana w ten sposób powieść. Zmusiłem się do przeczytania Prousta – i wystarczy. To moje maksimum czytelniczego samoumęczenia.

Pocieszam się, że nie jestem jedyny, bo najwyraźniej do identycznych wniosków doszedł sam prof. Gliński, który jak wyznał, nie doczytał żadnej z książek Olgi Tokarczuk do końca. Czuję się więc usprawiedliwiony. Czekam, aż min. Gliński ogłosi, że szczęśliwie dotarł do ostatniej strony któregoś z jej dzieł, to może wtedy zacisnę zęby i zabiorę się za jakichś „Biegunów” - póki co, zadowalam się błogą świadomością, że czytałem Olgę Tokarczuk zanim stało się to modne.


II. Upadek prestiżu

Ale też umówmy się – w tej całej wrzawie wokół Nobla literatura odgrywa zupełnie marginalną rolę, więc nie ma najmniejszego powodu, by akurat przy tej okazji roztrząsać artystyczną wartość twórczości pani Olgi. Tak się bowiem składa, że literacki Nobel od dawna już przestał mieć cokolwiek wspólnego z jakąkolwiek aktywnością twórczą – stanowi ona jedynie dogodny pretekst by uhonorować laureata za poglądy. Jest to, inaczej mówiąc, wewnątrzśrodowiskowa nagroda lewackich salonów, które drogą cierpliwego „marszu przez instytucje” skutecznie skolonizowały szwedzką Akademię i obecnie wyróżnia się nią postępowych aktywistów, zasłużonych na polu walki z cywilizacją łacińską, na zmianę z afirmowaniem różnych egzotycznych kultur – o których, w przeciwieństwie do tradycyjnej kultury i wartości Zachodu - nie można powiedzieć złego słowa.

Niepisane reguły dystrybuowania literackiego Nobla coraz bardziej przypominają dawną „Nagrodę Stalinowską” - a i laureaci światopoglądowo nierzadko zbliżeni są do takich tuzów pióra jak Aleksiej Tołstoj czy Ilja Erenburg. Oczywiście, jeśli dany autor potrafi przy okazji pisać, to tym lepiej, ale nie jest to warunek konieczny – czego widomym przykładem są Noble dla włoskiego komunistycznego trefnisia Dario Fo czy przelanych na papier sadomasochistycznych obsesji Elfriede Jelinek. Osobiście przypuszczam zresztą, że wkrótce doczekamy się literackiego Nobla przyznanego analfabecie – chociażby jakiemuś szamanowi z afrykańskiej wioski, potrafiącemu „ekspresyjnie wyrażać siebie” poprzez sugestywne rytualne tańce lub tatuaże. W końcu, nie można nikogo dyskryminować tylko za to, że przynależy do innego kręgu kulturowego. A wyszykowanie uzasadnienia w stylu: „za wyobraźnię narracyjną, która z encyklopedyczną pasją reprezentuje przekraczanie granic jako formę życia” - ileż to roboty? I niech ktoś się potem spiera na temat „narracyjnej wyobraźni” i „przekraczania granic jako formy życia” w wydaniu nagrodzonego szamana...

Tak więc, czasy gdy Nobla otrzymywali Sienkiewicz i Reymont, a nawet Czesław Miłosz, odeszły bezpowrotnie. Dziś zwyczajnie nie sposób sobie wyobrazić, by ta nagroda powędrowała do kogokolwiek, kto nie wylegitymowałby się odpowiednim światopoglądem. Niemożliwością jest, by nagrodzony został, dajmy na to, Jean Raspail – autor proroczego „Obozu świętych” czy natchnionego „Pierścienia Rybaka”. Inna sprawa, czy ten pryncypialny monarchista przyjąłby lewackie trofeum. Więcej – szwedzcy akademicy najwyraźniej wychodzą z założenia, że „wiara bez uczynków jest martwa” i sama twórczość, choćby najwybitniejsza, nic nie znaczy, jeśli nie jest poparta odpowiednią dawką aktywizmu w przestrzeni publicznej. Nie bez kozery przy okazji nagradzania wymienionych wyżej Dario Fo i Jelinek z lubością podkreślano komunistyczne zaangażowanie pierwszego i feminizm drugiej. Krótko mówiąc – chcesz dostać Nobla, musisz „świergolić” niezgorzej od socrealistycznych propagandystów. Podobnie rzecz się ma z Noblem pokojowym – taki Barack Obama dostał go na zachętę tylko dlatego, że nie był znienawidzonym przez światową lewicę Georgem W. Bushem. W przeszłości nagradzano również jakieś aktywistki od sadzenia drzew i aż dziw bierze, że w tym roku nie wyróżniono Grety Thunberg – może zostawiono ją sobie na później? Nawet „Noble” ekonomiczne (własc. Nagrody Banku Szwecji im. Alfreda Nobla) podlegają modom – był czas, gdy nagradzano gospodarczych liberałów pokroju Miltona Friedmana, teraz z kolei najczęściej nagradza się ekonomistów lewicowych, co moim skromnym zdaniem potwierdza tezę, że ekonomia nie jest nauką ścisłą. Efektem ubocznym jest jednak postępujący upadek prestiżu nagrody – czy ktokolwiek, spoza siedzących w branży zawodowców, jest w stanie wymienić noblistów sprzed dwóch - trzech lat?


III. Reguły gry

Ubiegający się o Nobla kandydaci doskonale zdają sobie sprawę z reguł gry. U nas, zanim noblowskim „papabile” stała się Olga Tokarczuk, dyżurnym pretendentem był poeta Adam Zagajewski, który nie przepuścił żadnej okazji do rytualnego wyrażania odrazy, jaką napawa go polski ciemnogród i prawica utożsamiana przezeń z PiS-em. Czynił to wytrwale, zarówno w mediach polskich, jak i zagranicznych, stwierdzając chociażby w wywiadzie dla niemieckiego „Tagesspiegel”, iż „ukradziono nam nasz kraj” oraz ubolewając nad brakiem „ducha postępu” i „wewnętrznym konserwatyzmem” sporej części polskiego społeczeństwa. Najwyraźniej jednak Adam Zagajewski to już w oczach noblowskiego komitetu przebrzmiała melodia – może mimo jasno deklarowanych sympatii i antypatii jest zbyt mało wyrazisty? Nie rokuje na przyszłość? Co innego Olga Tokarczuk – stosunkowo jeszcze młoda eko-feministka z dreadami, zaangażowana lewicowa działaczka, uczestniczka wszelkich możliwych „manif”, „czarnych protestów” i „marszy równości”, pryncypialnie chłoszcząca polską historię i teraźniejszość. Ta jest perspektywiczna, ta się nada – tym bardziej, że sama zainteresowana przy wsparciu wydawców czyniła wszystkie niezbędne kroki, by dać się poznać z właściwej strony.

Wrócę tu jeszcze na chwilę do wspomnianego na wstępie profetycznego felietonu Stanisława Michalkiewicza. Otóż opisał on Międzynarodowe Targi Książki w Londynie podczas których promowano „Księgi Jakubowe”, zauważając iż autorka historię XVIII-wiecznego żydowskiego szarlatana Jakuba Franka wykorzystuje „w charakterze pretekstu do obnażenia prawdziwego i co tu ukrywać – odrażającego wizerunku mniej wartościowego tubylczego narodu polskiego, który nie tylko »kolonizował«, ale w dodatku straszliwie uciskał »mniejszości«, a zwłaszcza – tę najważniejszą”, zatem „nic dziwnego, że zarządcy stajni właśnie ją wystawili w Londynie do wyścigów starozakonnych. Jeśli się sprawdzi, to może nawet wystawią ją do gonitwy o nagrodę Nobla, dzięki czemu kiedyś dostąpi zaszczytu zajęcia miejsca w samym centrum łona Abrahama (...)”. Efektem tych zabiegów była nagroda Bookera w 2018 r. - i gdyby nie skandal w szwedzkiej Akademii, być może już wtedy otrzymałaby Nobla, o czym świadczy fakt, że nagrodę dostała właśnie za 2018 rok. Rok temu bowiem literackiego Nobla nie przyznano z powodu afery przeciekowo-seksualnej. Mianowicie, mąż jednej z członkiń kapituły Katariny Frostenson, niejaki Jean-Claude Arnault, miał wynosić na zewnątrz ustalenia Komitetu, a na dodatek molestować lub zgoła zgwałcić osiemnaście kobiet, w tym następczynię tronu, księżniczkę Wiktorię. Wskutek skandalu Akademię opuściło szereg członków i potrzeba było czasu, by uzupełnić szeregi. W tym roku więc nadrobiono zaległości.


IV. Inwestycja w wojnę kulturową

Zważywszy na te zaszłości, nie sądzę by akurat chęć wpłynięcia na wybory w Polsce była bodźcem dla szwedzkich akademików. Oni patrzą znacznie szerzej. Nobel dla Olgi Tokarczuk to inwestycja w toczącą się w Polsce wojnę kulturową. Tak się bowiem składa, że nasz kraj pozostaje dla postępowej Europy istnym utrapieniem – nie chcemy przyjmować „uchodźców”, opieramy się multi-kulti, a genderyzm, feminizm, ideologia LGBT i skrajne eko-szajby również jakoś nie chcą się zbytnio przyjmować na naszym gruncie. Do tego jeszcze dający się zaobserwować renesans narodowej dumy, przywiązania do tradycji i chrześcijańskich wartości, połączony z odrzuceniem pedagogiki wstydu. Nawet jeśli ktoś nie jest przesadnie religijny, to i tak na ogół hołduje, nazwijmy to, „zdroworozsądkowemu konserwatyzmowi”. Słowem, Polska wciąż nie chce odmawiać lewackiego pacierza. Rządy PiS w tym kontekście, to z punktu widzenia europejskiego lewactwa jedynie powierzchowny objaw głębszej, społecznej choroby, z której Polaków należy „wyleczyć”. I taka jest wymowa tego Nobla – wspomożenie ideologicznych pobratymców w ich antycywilizacyjnej krucjacie.

Tokarczuk znakomicie nadaje się w tej batalii na symbol. Chwyta w lot co, kiedy i komu należy mówić i jest na tyle inteligentna, by importowane lewackie schematy dostosować do lokalnej specyfiki. Skąd np. wzięły się wypominane jej dziś słowa o polskich „kolonizatorach” i „posiadaczach niewolników”? To lekko zmodyfikowana kalka lewicowego dyskursu z zachodnich kampusów. Zachód, jak wiadomo, kaja się po dziś dzień za epokę kolonializmu i eksploatacji niewolniczej siły roboczej. Olga Tokarczuk sprytnie podpięła się pod tę narrację – a że Polska nie miała kolonii? Nie szkodzi – nazwiemy „koloniami” obszary na wschodzie, a „niewolnikami” - chłopów pańszczyźnianych. Zagajewski na to nie wpadł – a ona, owszem.

Wystarczy przejść do porządku dziennego nad tym, że Polska nikogo nie podbiła, tylko połączyła się z Litwą (i zajętymi wcześniej przez nią ziemiami ruskimi) w drodze dobrowolnej unii, a rzekomi „kolonizatorzy”, czyli magnackie rody, wywodzili się z litewskiego i rusińskiego bojarstwa – a więc swoi „kolonizowali” swoich; że alternatywą dla tych ziem było trafienie pod władzę moskiewskiej despotii; że pańszczyzna była wówczas europejskim standardem, a mimo to nie doświadczyliśmy u nas krwawych wojen chłopskich na skalę, jaka była udziałem np. Niemiec; że zakres swobód i religijnej tolerancji w Polsce był ewenementem na skalę Europy... O tym wszystkim zwyczajnie nie należy mówić – na Zachodzie i tak nie będzie się tego chciało nikomu sprawdzać, za to tenże umoczony w zbrodnie kolonializmu Zachód chętnie posłucha, że Polacy wcale nie byli lepsi i jeszcze na dodatek mordowali Żydów. Taka „narracja” warta jest nawet Nobla...

A więc ów Nobel, to nie tyle nagroda, ile wynagrodzenie – i motywacja na przyszłość. Zostało to zresztą prawidłowo zrozumiane przez tutejszą lewicę. Symptomatyczne są tu słowa publicystki „Wysokich Obcasów” Aleksandry Klich: „Nobel dla Olgi Tokarczuk to znak, że świat nas nie zostawił, patrzy na nas, wie, co się dzieje w Polsce. I znak kierunku, w którym powinniśmy iść”. To nie jest Nobel dla Polski. To jest Nobel przyznany jednej z wojujących ze sobą opcji światopoglądowych. Radykalna lewica w Polsce dostała z rąk Komitetu Noblowskiego swoją świętą – bardziej ogarniętą i samodzielną w formułowaniu myśli niż Greta Thunberg i zarazem w dziedzinie prowokacji ulepszoną intelektualnie wersję Klaudii Jachiry. Od tej pory kwestionowanie lewackiej dogmatyki, każdy konserwatywny przekaz, każda próba polemiki będzie mogła zostać podciągnięta pod „atakowanie noblistki”. Przedsmak tego mieliśmy tuż po wyborze, gdy lewackie salony, nawet nie ukrywając, że uważają tego Nobla za swoją kolektywną własność, na wyprzódki zaczęły wyciągać kto tam kiedyś powiedział coś złego na „naszą noblistkę”. Oni wycisną tego Nobla do imentu, a i sama laureatka jasno pokazała, że nie zamierza poprzestać na literackich splendorach i będzie przekuwała otrzymane wyróżnienie na polityczny oręż. Na szczęście, zarówno ze względu na mniejsze niż niegdyś znaczenie nagrody, jak i na ogólną odporność jaką nabyli Polacy na lewicowe miazmaty, jej przekaz będzie oddziaływał głównie na już przekonanych – a gdy ktoś zaciekawiony sięgnie po książki, to w dziewięciu przypadkach na dziesięć odpadnie jak Gliński.

Na koniec jeszcze słówko o rzekomym „męczeństwie” Olgi Tokarczuk – zresztą, jak widzimy, sowicie wynagrodzonym. Otóż jestem skłonny zgodzić się, że artyście wolno więcej – przekraczać granice i prowokować. Ale z drugiej strony, artysta dokonując transgresji niejako podpisuje weksel in blanco, wyrażając z góry zgodę na to, że jego akcja może się spotkać z reakcją. Tymczasem nasze artystyczne pieszczochy domagają się gwarancji prowokowania bez ryzyka. I tu się mylą – tak lekko nie ma i nie będzie. Nobel nie może oznaczać knebla, immunitetu na krytykę. Podstawa, to nie dać się zwariować i nie ulegać szantażowi „na noblistkę”.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w miesięczniku „Polska Niepodległa” nr 12 (Listopad 2019)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz