środa, 27 listopada 2019

Sieroty po Tusku

Donald Tusk nieuchronnie traci swój polityczny czar, zatem pozostanie w Brukseli jest dla niego opcją najlepszą. Będzie tam w swoim żywiole, robiąc to, co najlepiej potrafi – czyli nic.

I. Syndrom porzucenia

Przywódca odszedł! Mieliście chamy złoty róg, Za pół roku, za rok… ostatnie się wam jeno sznur…- ten facebookowy wpis Marii Nurowskiej jest charakterystyczny dla tyleż nagłego, co ostrego ataku choroby sierocej, jaki dopadł kręgi opozycyjno-dziennikarsko-celebryckie po decyzji Donalda Tuska o niekandydowaniu w przyszłorocznych wyborach prezydenckich. „Kolejne cztery lata rządów PiSu zrujnują Polskę do końca, nie tylko materialnie, odbije się to na psychice, już nie jednostek a narodu” - lamentuje dalej pisarka, by na koniec zrelacjonować rozpaczliwe wiadomości, które otrzymuje od sympatyków: „Czytam: mam dość, idę na emigrację wewnętrzną. Czekałem na Tuska, nie ma już ratunku…wyjeżdżam za granicę, wolę mieszkać na ulicy, ale w wolnym kraju! Co mam odpowiedzieć na takie wołanie?” - pyta dramatycznie. Z kolei Hanna Lis na Twitterze dała upust złości: „Kilka lat temu wybrał apanaże. Teraz stchórzył. Nazwijmy rzeczy po imieniu. Historia osądzi”. Hanna Lis po pewnym czasie skasowała swój post, jakby przestraszyła się własnej szczerości – bo też zdradza on kliniczne objawy syndromu porzucenia w tzw. fazie protestu: krzyk, płacz i agresję. Trzeba przy tym dodać, iż niektórzy przeczuwali, że święci się coś niedobrego – taka Dominika Wielowieyska już w lipcu usiłowała wymusić na Tusku jasną deklarację, pisząc: „A co mnie obchodzą rozterki Tuska. Ma startować!”. Całkiem niedawno natomiast, na łamach „Wyborczej” Magdalena Środa podsumowała „króla Europy” z wyjątkową jak na nią przytomnością umysłu, diagnozując Tuska [miał ogłosić decyzję 2 grudnia] jako nieodpowiedzialnego narcyza i dodając: „Kokietuje, uwodzi, przeczekuje, troszcząc się o swój własny interes: gdzie będzie mu lepiej? W Europie na pewnej, lukratywnej posadzie, czy w Polsce, w walce o zaszczytne, ale niepewne miejsce prezydenta?”.

Nie trzeba było czekać do 2 grudnia - już we wtorek, 5 listopada, wielka nadzieja „totalnych” ogłosiła swojego walkowera, zasłaniając się „bagażem niepopularnych decyzji”, jakim ma być obciążony od czasów swojego premierowania. No i słuszna jego racja, warto jednak dodać, że na wspomniane obciążenia składały się nie tylko decyzje, ale w co najmniej równej mierze zaniechania (pozostaje uzasadnione pytanie, czy nie była to „bierność zaprogramowana”, obliczona na zaspokajanie różnych mafii i grup interesu) – wszystko zwieńczone rejteradą do Brukseli na ciepłą posadkę załatwioną mu przez Angelę Merkel. Ostatecznie na decyzję Tuska wpłynąć miał zlecony przez niego prywatny sondaż, z którego wynikało, że jest „niewybieralny”, głównie ze względu na zbyt szeroki elektorat negatywny. I tylko wierny Tomasz Lis, po początkowym smuteczku, heroizuje we wstępniaku na stronach „Newsweeka” postać swego idola, pisząc: „Minione cztery lata rządów PiS to Polska bez Tuska, ale w Tusku Polska wciąż była. I wciąż było pytanie – czy kandydować na prezydenta. Czy stanąć do dramatycznego, heroicznego, a może i desperackiego boju”. Cóż, każdy przepracowuje traumę na swój sposób.


II. Białego konia sprzedam – Donald Tusk

A skoro jesteśmy przy „Newsweeku” - gdyby Tusk, jak zapowiadał, wstrzymał się z ogłoszeniem decyzji do 2 grudnia, to zbiegła by się ona symbolicznie z okrągłą rocznicą pamiętnego numeru springerowskiego tygodnika – tego z bombastyczną okładką przedstawiającą „powrót króla” na białym koniu, opatrzoną nagłówkiem „Plan Tuska”. Wedle tamtego artykułu, powrót Tuska miał być „czarnym snem” PiS-u - ale pod jednym warunkiem: opozycja musiałaby wpierw wygrać wybory parlamentarne. Słowem, cały Tusk – jeżeli ktoś tu, na miejscu, odwaliłby za niego czarną robotę i doprowadził do politycznego przesilenia, wtedy on łaskawie mógłby wrócić i dać się wybrać na prezydenta.

Tymczasem wszystko wskazuje na to, że ubieganie się o prezydenturę było dla Donalda Tuska najmniej pożądaną opcją i to z kilku powodów. Po pierwsze, jego cechy charakteru – ten gość to po prostu notoryczny leser i miglanc. Do roboty zabrał się tylko raz – gdy po zafundowanym mu przez różnych „coachów” ostrym treningu mentalnym wygrał wybory w 2007 r., a później z rozpędu, również w 2011, korzystając z ówczesnej niemocy PiS-u, pogrążonego w pourazowym stresie po Smoleńsku. W międzyczasie jednak jego nieróbstwo jako premiera stało się wręcz przysłowiowe, czego symbolem był czterodniowy „tydzień pracy” - media donosiły o lotach rządowym samolotem do Gdańska już w piątkowe popołudnie i powrotach do Warszawy dopiero w poniedziałkowy wieczór lub nawet we wtorek i godzinach spędzanych z partyjnymi kolegami na „harataniu w gałę”. I ktoś taki miałby teraz wziąć się do ostrego galopu w walce o niepewną prezydenturę? Wolne żarty. Natomiast Andrzej Duda, co by o nim o nie mówić, to jednak skrzętny, krakowski pracuś - jeśli trzeba, potrafi narzucić sobie mordercze tempo i objechać całą Polskę, każdy powiat. W Tusku zaś dodatkowo do tej pory tkwi zadra po porażce z śp. Lechem Kaczyńskim w 2005 r., co odebrał jako upokorzenie – i nie chce dorzucać kolejnej przegranej z politycznym wychowankiem Lecha Kaczyńskiego, Andrzejem Dudą.

Po drugie – Tusk na sutych, brukselskich rosołach stał się klasycznym „tłustym kotem”, któremu nie chce już się łowić myszy. Co by go czekało w Polsce? Wieczne użeranie się w tutejszym politycznym bagienku – i to nie tylko z PiS-em, ale również z własną partią pod rządami Schetyny. Musiałby też liczyć, że zdominowana przez „schetynowców” Platforma lojalnie pracowałaby w trakcie kampanii na jego sukces, co jest nader wątpliwe. Poza tym, przecież jego marzeniem było załapanie się na tyleż prestiżową i lukratywną, co nie wymagającą większego wysiłku posadę w Brukseli – i teraz miałby to wszystko porzucić dla mirażu prezydentury? Zresztą, dla tego obozu charakterystyczne jest podejście zwerbalizowane na taśmach z „Sowy i Przyjaciół” w rozmowie z Pawłem Grasiem przez ówczesnego szefa „Orlenu” Jacka Krawca, który w kontekście unijnego awansu Tuska mówił: „(...) jednak idziesz w zupełnie inną orbitę, odseparowujesz się od tego wszystkiego, od tego syfu, k...a, jesteś dużym misiem, odseparowujesz się od tego folkloru, od tego syfu”. Nie po to Tusk „odseparował się od syfu”, by teraz do tego krajowego „syfu” wracać. Co innego pieścić swoje ego wsłuchując się w błagania „Tusku wróć” i kokieteryjnie hamletyzować „wrócę – nie wrócę”, a co innego poddać się wyborczej weryfikacji.

Po trzecie – kasa i rodzina. Nie jest tajemnicą, że małżonka Donalda Tuska w Brukseli mogła zrealizować swoje marzenie o podróżach, z dala od polskich mediów (pamiętamy aferę z „podróżą życia” do Machu Picchu okraszoną odznaczeniem „Słońca Peru”), a i dzieciom nie uśmiechał się powrót pod ostrzał wścibskich kamer. No i zarobki – w Brukseli na stanowisku przewodniczącego Rady Europejskiej Tusk wyciągnął w przeliczeniu niemal 8,5 mln. zł. - a do tego po zakończeniu kadencji przez dwa lata otrzyma w ramach „okresu przejściowego” dodatkowo 1,4 mln. zł. Wynagrodzenie polskiego prezydenta do tego się nie umywa. Na dodatek, czeka go stanowisko szefa Europejskiej Partii Ludowej (też przecież nie za darmo) – największej frakcji w europarlamencie. Czyli, tak jak lubi – zero obowiązków, a pieniądz leci. Doprawdy, biorąc pod uwagę powyższe, w „powrót króla” mogli wierzyć tylko ostatni frajerzy.


III. Brukselskie dolce vita

Tak naprawdę, do powrotu mogło skłonić Tuska tylko jedno – gdyby Angela Merkel nawinęła go na kolano i spuściła solidne manto na goły zadek. Ale „mutter Angela” to już zachodząca gwiazda i nie ma tej samej co niegdyś siły przekonywania - a z takimi Tusk się nie liczy. Generalnie, przypomina schyłkowego Kwaśniewskiego, który swojego czasu, po zakończeniu prezydentury lansowany był na „patrona” i „odnowiciela lewicy” - co z tego wyszło, wszyscy wiemy. Donald Tusk także nieuchronnie traci swój polityczny czar, zatem pozostanie w Brukseli jest dla niego opcją najlepszą. Będzie tam w swoim żywiole, robiąc to, co najlepiej potrafi – czyli nic.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 46 (15-21.11.2019)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz