sobota, 18 lutego 2012

Budapeszt czy Ateny?


„- Pomysły rodem z Budapesztu tutaj nie przejdą” - zagrzmiał Rostowski. No to, prędzej czy później, będą Ateny...


I. Rząd się żywi

Jan Vincent Rostowski, oddelegowany aktualnie do pilnowania nad Wisłą interesów międzynarodowej finansjery, pokrzyczał sobie z sejmowej mównicy na niekonstruktywną opozycję. No bo, przyznajmy, posiadanie przez opozycję jakichkolwiek pomysłów wykraczających poza palenie zioła i skrobanki na życzenie, jest wyjątkową bezczelnością, a już zwłaszcza gdy są to pomysły, które godzą w jedynie słuszną linię ekonomiczną Zielonej Wyspy, gwarantującą nam stabilny wzrost gospodarczy.

Co prawda, jak napisałem niedawno, z tego osławionego, czteroprocentowego wzrostu nic nie wynika, o czym świadczą dane Eurostatu ogłaszające zdumionej gawiedzi, iż 10 milionów Polaków czyli 27,8% jest zagrożonych ubóstwem lub wykluczeniem społecznym. Te 10 milionów, to jedna czwarta tubylczej populacji, ćwierć narodu. I to pomimo wpompowanego w polską gospodarkę strumienia unijnych pieniędzy, trzystu miliardów pożyczonych w ciągu czterech lat przez rząd Tuska (rekord świata!) oraz kaski przesyłanej rodzinom przez zarobkowych emigrantów rozsianych po Europie. Jeśli dołożymy do tego bezrobocie na poziomie ponad 13% (w tym 25% wśród młodych) i ponaddwumilionową rzeszę tzw. „pracującej biedoty” (working poor), to pytanie o owe „pozytywne wskaźniki” za które ponoć tak chwali nas Europa staje się całkiem zasadne.

Tu, po namyśle, muszę sprostować swe radykalne stwierdzenie sprzed chwili, że z polskiego wzrostu gospodarczego „nic nie wynika”. Zależy, jak dla kogo. W ciągu czterech lat rządu Tuska w szeroko rozumianej administracji (wliczając ZUS, KRUS i NFZ) przybyło blisko sto tysięcy urzędników (538 tys w 2011 w stosunku do ok. 440 tys w 2007 – wzrost o 23%), zaś średnia płaca w administracji państwowej podniosła się o 1000 zł (30-procentowy wzrost). Można się domyślać, że większość z tej rzeszy głosuje na swych dobroczyńców z PO. Tak się hoduje lojalny elektorat, związany klientelistycznymi zależnościami ze swym patronem. Krótko mówiąc, wzrost gospodarczy ma pracować na władzę, by ta – niczym za Urbana - mogła sama się wyżywić. Czyż nie jest to ze wszech miar słuszne podejście?

II. Wzrost i kapitał

No, ale wszak rząd, choć żarłoczny, nie jest w stanie samodzielnie przejeść owoców wzrostu. To znaczy jest w stanie, jak najbardziej, ale chcąc nie chcąc musi doprosić do stołu tych, dzięki którym ów wzrost wzrasta i wzrasta – i jeszcze wzrasta... Oczywiście, jak nas uczą różni mądrzy ludzie, tegoż mitycznego wzrostu, którego nikt z nas na oczy nie widział, chyba że pod postacią entuzjastycznych słupków w mediodajniach - tegoż bezcennego wzrostu powiadam, nie wypracowują miliony takich jak my szaraczków na śmieciowych umowach czy znoszący codzienną gehennę prowadzenia small-businessu drobni przedsiębiorcy bez podwieszeń i układów w rozmaitych sitwach. Ten wzrost, mianowicie, generują ponoć „inwestorzy” na czele ze szlachetną rasą bankierów i w związku z tym powinniśmy całować ich po piętach, łykając przy tym łzy wdzięczności.

Owi dobroczyńcy z workami złota przybywają do nas z zagranicy, by wspomóc, zasilić i ucywilizować gospodarczych Irokezów, zatem zrozumiałe jest, że każde próby brużdżenia muszą spotkać się z odporem światłych kół rządzących oraz beneficjentów i utrwalaczy III RP, którzy nie po to przecież zostali dopuszczeni do komitywy i pousadzani na różnych posadach, by teraz kąsać rękę, która im chleb daje. Tym bardziej, że światłe koła rządzące dobrze znają tzw. „sytuację ogólną” oraz „generalne uwarunkowania”, które sprawiają, iż „obiektywne rynkowe okoliczności” są takie a nie inne.

Skomplikowane? Już wyjaśniam. Otóż, jak wiadomo, polskiego sektora finansowego nie ma. Nie ma i już. Są tylko filie wielkich międzynarodowych koncernów, światowych macherów od pieniądza i jego kreacji. To by nawet pasowało do hasła „kapitał nie ma narodowości”, ale takie ględzenie dobre jest na czas prosperity. W czasie kryzysu kapitał sobie o narodowości przypomina, bo potrzebuje pieniędzy podatników na „dokapitalizowanie” po poniesionych w wyniku własnej chciwości stratach. A i narodowość sobie przypomina o kapitale - o tym, że jednak te wszystkie jaskinie spekulacji są formalnie niemieckie, włoskie, angielskie i warto grać na ich korzyść, bowiem one po wyżyłowaniu „rynków wschodzących” na których grasowali „budując” tamtejszy „wzrost gospodarczy”, wytransferują jakoś prawem i lewem te fundusze do rodzimych central i puszczą w obieg u siebie, co jest cichym warunkiem rządowego „dokapitalizowywania”. Ot, symbioza taka. U nas również poniewczasie się w tym mechanizmie połapano i zaczęto przebąkiwać o zrobieniu jakiegoś polskiego konsorcjum, które wykupiłoby („udomowiło”) jedną czy drugą filię zachodniego banku, ale zapewne „rynki” („ponadnarodowe” oczywiście) zmarszczyły brwi i na gadaniu się skończyło.

III. Konsumowanie owoców wzrostu

Powyższy przydługi szkic sytuacyjny przedstawiłem dlatego, gdyż daje on nam odpowiedź na przyczyny furii, która ogarnęła nieocenionego Jana Vincenta na sejmowej mównicy podczas debaty z posłami opozycji. Albowiem, jak wiemy, nasz sztukmistrz z Londynu w ramach programu żywienia rządu i podtrzymywania słupka wzrostu gospodarczego zapożyczył nas u scharakteryzowanych powyżej rekinów spekulacji tak skutecznie, że pod koniec zeszłego roku musiał uciekać się do iście cyrkowej ekwilibrystyki, by dług publiczny nie przekroczył progu ostrożnościowego 55% PKB. Czego to nie było!Rozpaczliwe rozpisywanie wydatków na kolejne rubryczki i fundusze, wypychane następnie na papierze poza zobowiązania Skarbu Państwa, no i spektakularna interwencja, by utrzymać relację złotówki do innych walut na poziomie umożliwiającym odnotowanie, że oto na 31.XII.2011 prześlizgnęliśmy się pod gilotyną.

Tym razem się udało, ale nie zmienia to faktu, że siedzimy w kieszeniach „banksterów” po same uszy i nie możemy im podskoczyć, gdyż to właśnie oni sfinansowali państwowe zobowiązania oraz wyżywienie rządu w ramach napędzonego pożyczkami „wzrostu gospodarczego”. A że teraz mają walizki pełne polskich papierów dłużnych i to coraz bardziej „rentownych”, czyli wypisywanych wraz z upływem czasu na coraz wyższy procent, zatem oczywiste jest, iż nasza dyktatura matołów musi ich dopuścić do żłobu, by mogli pospołu z władzą konsumować owoce tegoż ciężko wypracowanego „wzrostu”, czyli wpuszczonego w gospodarkę via budżet państwa pożyczonego pieniądza.

Owa konsumpcja zaś ma polegać na tym, by na owych pieniądzach wpuszczonych w obieg zarobić podwójnie. Pierwszy raz – obracając nimi, bo wszak obracanie pieniędzmi odbywa się w przytłaczającej mierze za pośrednictwem banków i firm zależnych – a nie czynią tego przecież za darmo, tylko liczą sobie najrozmaitsze opłaty, odsetki i prowizje. Drugi raz – zarobić na nich poprzez nasze podatki, którymi rząd spłaci zaciągnięte wobec „rynków” zobowiązania.

IV. „Na tym się świata ład opiera, że jeden sieje, drugi zbiera”

W tej sytuacji nie dziwi wzburzenie oddelegowanego na polski odcinek finansowego lobbysty Jana Vincenta, gdy niekonstruktywna, pisowska opozycja wniosła – o zgrozo – projekt opodatkowania aktywów banków, towarzystw ubezpieczeniowych i funduszy inwestycyjnych zamiast 23% stawki VAT na towary i usługi. Wprawdzie proponowany podatek bankowy w wysokości 0,39% (!) przyniósłby wg danych Komisji Nadzoru Finansowego i GUS te same 5 miliardów złotych co zwiększony do 23% VAT (4,1 mld zł od aktywów banków, 538 mln zł od aktywów zakładów ubezpieczeń oraz 405 mln zł od aktywów funduszy inwestycyjnych), ale przecież - jak wykazałem powyżej - nie po to „rynki finansowe” wsadziły sobie państwo polskie do kieszeni, żeby teraz płacić temuż państwu z tego tytułu podatki. To my jesteśmy od tego, by naszymi podatkami, w tym dwudziestotrzyprocentowym VAT-em, spłacać papiery dłużne państwa, to chyba oczywiste. Inne rozwiązanie byłoby wbrew naturze, albowiem „na tym się świata ład opiera, że jeden sieje, drugi zbiera”.

Na dzień dzisiejszy owo „sianie i zbieranie” wygląda tak, że w 2012 roku prognozowane wpływy z PIT przyniosą ok. 42,4 mld, zaś obsługa długu Skarbu Państwa wyniesie... ok. 43,8 mld złotych (TU). Czyli, nasze PIT-y idą w całości na pokrycie odsetek i wykup roczny państwowych papierów wartościowych!

Histeryczną obroną finansowej oligarchii uskutecznioną przez Jana Vincenta Rostowskiego dyktatura matołów pokazała jasno (który to już raz?) po czyjej stoi stronie i gdzie ma obywateli jako potencjalnych beneficjentów wzrostu gospodarczego. Wiadomo, że słodkich pierniczków dla wszystkich nie wystarczy, zatem plony wspólnego wysiłku zbierać będzie „waadza” do spółki z grandziarzami. Dla tubylców przewidziana jest rola taniej siły roboczej, mordercze podatki i obszary nędzy nakreślone w cytowanych na wstępie danych dotyczących ubóstwa.

„- Pomysły rodem z Budapesztu tutaj nie przejdą” - zagrzmiał Rostowski. No to, prędzej czy później, będą Ateny...

Gadający Grzyb

(Notek w wersji audio posłuchać można na: Niepoprawne RadioPL)

Na podobny temat:

http://niepoprawni.pl/blog/287/kryzysowy-korkociag

http://niepoprawni.pl/blog/287/zielona-wyspa-w-czarnej-dziurze

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz