czwartek, 19 maja 2016

„Wyborczej” strachy na Lachy

Jedna manifestacja ONR odbiła się samej tylko „Wyborczej” czkawką w postaci kilkunastu tekstów – paranoja...

I. Żołnierze Wyklęci i „problemat Jaruzelskiego”

W minionych dniach mieliśmy w „Wyborczej” wysyp tekstów utrzymanych w tonie moralnej paniki o natężeniu wyjątkowym nawet biorąc pod uwagę to, do czego przez lata gazeta ta zdążyła nas przyzwyczaić. Przyczyny owej erupcji grozy były dwie – białostockie obchody 82. rocznicy powstania ONR i uroczysty pogrzeb majora Zygmunta Szendzielarza „Łupaszki”. Na okoliczność powązkowskiego pochówku „Łupaszki” oddelegowano Wojciecha Czuchnowskiego, który postanowił przypisać mu odpowiedzialność za akcje pacyfikacyjne Romualda Rajsa ps. „Bury” na zasadzie – wprawdzie Szendzielarz „Buremu” żadnych pacyfikacji nie zlecał, ale też nie ma dowodów, że się im sprzeciwiał. I tu już Czuchnowski wyłożył się na całej linii, bowiem – abstrahując nawet od tego, że działalność Rajsa miała na celu neutralizację komunistycznej agentury i popierających ją środowisk białoruskich zazwyczaj rekrutujących się spośród przedwojennej KPP i KPZB (Komunistycznej Partii Zachodniej Białorusi) – od połowy września 1945 r. „Bury” nie był podwładnym „Łupaszki”, tylko funkcjonował w strukturach Narodowego Zjednoczenia Wojskowego. Innymi słowy, są to „fakty” wyssane z tego samego uświnionego palucha, co rzekome mordowanie Żydów przez żołnierzy AK w Powstaniu Warszawskim.

W kontekście szerszym kultem Żołnierzy Wyklętych zajął się Krzysztof Varga, biadając przy okazji pogrzebu „Łupaszki” nad „pophistorią” w której nie ma miejsca na relatywizację, za to jednoznacznie nakreślona jest linia podziału między dobrem a złem, między bohaterami, a zdrajcami, co zresztą generalnie bardzo środowisko „Gazety Wyborczej” uwiera, że przypomnę chociażby sabat zorganizowany w Narodowym Dniu Pamięci „Żołnierzy Wyklętych”, kiedy to zastanawiano się, czy zasługują oni na „kult”, czy też może raczej „potępienie”. Doszło do tego, że Varga ubolewa nad „marginalizacją” pamięci o żołnierzach AK i Powstaniu Warszawskim, z premedytacją nie dostrzegając, że przywracanie pamięci o Niezłomnych jest dalszym ciągiem tej samej historii. Ta magma „demaskatorskich” tekstów z jaką mamy do czynienia na przestrzeni ostatnich miesięcy jest paradoksalnie pocieszająca, świadczy bowiem o postępującym odzyskiwaniu historycznej i symbolicznej pamięci, w wyniku czego michnikowszczyzna musi się cofać na coraz to głębsze linie obrony. Kto jeszcze kilka lat temu przypuszczałby, że „Wyborcza” bronić będzie akowców przed jakoby grożącym im zapomnieniem? A tu proszę. Nie udało się zohydzić AK, nie udało się wmówić Polakom, że są wspólnikami holocaustu i narodem tępych żydożerców, zatem zostaje już tylko opluwanie antykomunistycznego podziemia – nawet tak zdawałoby się jednoznacznie pozytywnych i bohaterskich postaci, jak major Zygmunt Szendzielarz.

Ta uporczywa walka z narodową spuścizną ma dwie podstawowe przyczyny. Pierwszą z nich określam na własny użytek jako „problemat Jaruzelskiego”. Otóż Jaruzelski zapytał kiedyś „Jeżeli pułkownik Ryszard Kukliński był bohaterem, to kim MY jesteśmy?”. Tu podobnie - „jeżeli Wyklęci byli bohaterami, to kim byli nasi resortowi rodzice i dziadkowie?”. Kim jest major-profesor Bauman walczący w szeregach KBW z „leśnymi bandami”, które do dziś przyrównuje do terrorystów? Kim są nasze autorytety rekrutujące się spośród byłych stalinowców? Inaczej: z jakiego pnia, z jakiej tradycji się wywodzimy? No i jaki los nas czeka, jeśli naród dokona definitywnego historycznego wyboru? Oni naprawdę nie mają się już gdzie cofnąć, tym bardziej, że w grę wchodzi również czysta polityka. Mianowicie – i to jest druga przyczyna ich zaciekłego oporu – batalia z „Żołnierzami Wyklętymi” to walka z nowym „mitem założycielskim IV RP”, jak otwartym tekstem zdefiniował to Wojciech Czuchnowski w innym ze swych artykułów. A że ta warstwa symboliczna jest nader istotna również w doraźnym, politycznym kontekście, świadczy cały dotychczasowy dorobek „Wyborczej” - najprawdopodobniej nie musielibyśmy tak długo czekać na dojście do głosu sił patriotycznych, gdyby elitom III RP nie udawało się skutecznie latami zatruwać umysłów „pedagogiką wstydu”.

II. Obchody grozy

I sądzę, że właśnie na powyższym tle należy rozpatrywać bezprzykładną histerię rozpętaną przy okazji obchodów 82. rocznicy powstania ONR. Obóz Narodowo-Radykalny celebruje swoje organizacyjne rocznice co roku, dopiero teraz jednak uroczystość znalazła się w centrum medialnego zainteresowania. Po części dlatego, że Białystok ze względu na swą specyfikę traktowany jest przez liberalne elity jako poletko doświadczalne „multikulturalizmu”, do której to ideologii usiłują przykroić tę resztkę spuścizny po wieloetnicznej I Rzeczypospolitej, z jaką jeszcze można się niekiedy zetknąć na Podlasiu. Po drugie – zamiast zamelinować się gdzieś w kazamatach, ONR-owcy zamówili mszę w białostockiej katedrze, później zaś przemaszerowali ulicami miasta – w równych szeregach, ze sztandarami – tym samym „legalizując się” w przestrzeni publicznej. A ONR – wiadomo – to czciciele „Wyklętych”, propagatorzy owego „mitu założycielskiego IV RP”, którego tak się boją na Czerskiej. Przy okazji – oni ogólnie sprawiają wrażenie, jakby nie byli w stanie funkcjonować bez wzajemnego nakręcania się spiralą strachu. W poniedziałek boimy się narodowców, we wtorek Kaczyńskiego, w środę obrońców życia, w czwartek Kościoła, w piątek „gówniarzy” od Kukiza, w sobotę „sekty smoleńskiej”, a w niedzielę – tych ciemnych Polaków, co to rzucili się na „pińcset”. Proszę prześledzić sobie publicystykę „GW” - to naprawdę tak wygląda. W międzyczasie jeszcze odbierają szyfrówki z Berlina i Brukseli, czasem zaś wychylają się z okopów i wypatrują sygnałów dymnych zwiastujących powrót Tuska na białym Rubikoniu. I pomyśleć, że to właśnie oni zarzucają prawicy „sekciarstwo” i „syndrom oblężonej twierdzy”.

ONR-owskie obchody zbiegły się ponadto z wystawieniem w miejscowym teatrze adaptacji książki Marcina Kąckiego „Biała siła, czarna pamięć” piętnującej z jedynie słusznych pozycji białostocką ciemnotę, zaściankowość, klerykalizm, nietolerancję, ksenofobię i rasizm. Krótko mówiąc – taki kolejny „młot wstydu” mający zdyscyplinować tych strasznych „śledzików” po których „szedł” ale nie doszedł minister Sienkiewicz. Przeciw sztuce demonstrowała również przed teatrem Młodzież Wszechpolska, a „GW” piórem samego Kąckiego odmalowała atmosferę zastraszenia, jakiej poddana była ekipa Teatru Dramatycznego. „GW” nie omieszkała również nadmienić, że bilety na premierę rozeszły się jak ciepłe bułeczki, zaś po spektaklu publika zgotowała „standing ovation” - co oczywiście nie ma nic wspólnego z walorami artystycznymi sztuki. Ot, gest polityczny miejscowych oświeconych elitek, pragnących zademonstrować swą przynależność do „Polski jasnej”. Tą frekwencją i oklaskami dla topornej propagitki mówią: my też jesteśmy tolerancyjni, postępowi i nowocześni – prawie tak samo, jak wy w Warszawie i proszę nas nie mylić z „tutejszym” ksenofobicznym motłochem.

Dla dopełnienia summy wszystkich ONR-owskich strachów „Wyborcza” roztacza na marginesie wizję nacjonalistycznej Obrony Terytorialnej, bowiem złowrogi Macierewicz oznajmił, iż będą do tej formacji przyjmowani także ochotnicy z organizacji narodowych. Skutkować to ma powstaniem nacjonalistycznych i kibolskich bojówek, którym Macierewicz „da broń do ręki”, by ci rozprawili się w razie potrzeby z opozycją. I to już jest ten poziom obłędu, który każe wręcz spodziewać się, że zbrojne bandy narodowców zrobią w redakcji na Czerskiej drugie Zaleszany, albo wręcz Jedwabne. Ogółem, jedna manifestacja ONR odbiła się samej tylko „Wyborczej” czkawką w postaci kilkunastu tekstów – paranoja...

III. Ks. Międlar kontra kult Świętego Spokoju

Na koniec tej ponurej hecy zostawiłem sobie sprawę księdza Jacka Międlara, ostatecznie bowiem to on jako jedyny realnie ucierpiał wskutek zorganizowanej przez Czerską nagonki. Ów młody, dynamiczny kapłan od dawna był solą w oku „Wyborczej” i w końcu gazeta dopięła swego. Najpierw ks. Jacka przeniesiono z Wrocławia do Zakopanego, następnie zamknięto w klasztorze, teraz zaś otrzymał od zakonnych przełożonych zakaz publicznej działalności (Dominika Wielowieyska domagała się wręcz suspensy). Ksiądz Międlar nie fotografował się z satanistą-Nergalem, nie bronił go mówiąc, że darcie Biblii i ciskanie strzępów w tłum pod sceną z okrzykiem „żryjcie to g...” to tylko takie jasełka – jak czynił ks. Boniecki. Nie wszczął rokoszu przeciw swojemu biskupowi, jak ks. Lemański. Nie zerwał łączności z Kościołem, jak ks. Natanek. Nie, on tylko wzywał do dawania radykalnego świadectwa swej wierze i patriotyzmowi, do tego śmiał koncelebrować mszę dla narodowców. To wystarczyło, by białostocka kuria przeprosiła za mszę dla ONR-u, a Zgromadzenie Księży Misjonarzy zamknęło nazbyt „wyrywnemu” duchownemu usta. Jak widać, może być i tak, że politykę personalną dyktuje Kościołowi antykatolicka szczujnia, a ten się z tym godzi w imię umiłowanego kultu Świętego Spokoju.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Zapraszam na „Pod-Grzybki” ------->http://warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/3798-pod-grzybki

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr nr 17-18 (27.04-10.05.2016)

1 komentarz:

  1. Zolnierze wykleci to nazwa emocjonalna. Faktycznie byli oni kombatantami wiernymi legalnemu rzadowi Polski na emigracji. I z tego prostego wzgledu-ze dochowali wiernosci przysiedze, ktora zlamali nie tylko zolnierze Berlinga ale i wielu zonierzy Ak- nalezy im sie od nas szacunek.

    OdpowiedzUsuń